Wracam pamięcią do tej drogi. Idę
tędy już drugi raz. Zmierzamy do klasztoru, w którym nocowałam roku temu, gdzie
jadłam kolację z parą Szwedów, Śmiejącą się i młodym Finem. Trasa, którą
przemierzam teraz jest ta sama, lecz zupełnie inna. Ze zdumieniem spostrzegam,
że odległości, które poprzednio były ogromne, znacznie się skróciły. I droga
także jakaś łatwiejsza. To niesamowite. Tylko upał doskwiera. Zatrzymujemy się
i zjadamy kupione w pobliskim sklepie melony i pijemy wodę. Ruszamy dalej,
znowu idziemy w grupie i rozmawiam z Wojtkiem, który jest pracownikiem na politechnice. A potem z młodszym Wojtkiem,
studentem. I z Wiesiem, księdzem, który podczas tej pielgrzymki będzie rzucał
palenie. Tylko Paweł trzyma dystans. Idziemy dalej i chłopaki wciąż mnie pytają,
kiedy w końcu wyjdziemy z tego Porto.
- Zaraz za zakrętem – odpowiadam.
Ta odpowiedź będzie nam już towarzyszyć do końca camino, kiedy tylko ktoś zada
pytanie o koniec jakiejkolwiek drogi. I nieodmiennie będzie nas rozśmieszać.
W końcu docieramy. Nie mogę
uwierzyć, że to już. Tak szybko! Jesteśmy w klasztorze. Ja dostaję pokój na
drugim piętrze, chłopcy wyżej. Sala jest trzyosobowa, ale na razie jestem tylko
ja.
Wyciągam się na łóżku. Wygląda na
to, że jutro pójdę sama.
Ledwie zdążyłam dokończyć tę
myśl, do pokoju wpada Kuba:
- Możemy nocować z tobą? – pyta
mając na myśli siebie i młodszego Wojtka. – Bo tam w naszym pokoju jacyś starzy
faceci smarują nogi kamforą – usprawiedliwia się.
Podejrzewam, że ci starsi faceci
są w moim wieku, ale zgadzam się z ochotą. Cieszę się, że chłopaki chcą tu
nocować. Ja i Kuba przegadamy pół nocy, podczas której opowie mi o kozie
wypijającej kawę z kubka Kasi i o tym jak za pomocą podestu na dachu samochodu
można temu zapobiec. A także o kolarskiej stylówie i sportowych ciuchach. Ale
wcześniej po wzięciu prysznica udamy się na kolację. Wybieramy się w czwórkę –
ja, Kuba, Wiesiu i Wojtek starszy.
Wychodzę z albergi ostatnia,
zbiegam ze schodów z rozpuszczonymi i nie do końca wysuszonymi włosami,
chłopaki już stoją na dole.
- Zobaczcie – mówi Wiesiu – Magda
z rozpuszczonymi włosami wygląda jak nastolatka. Do dziś smakuję ten
komplement. Jest wspaniały. Dzięki Wiesiu.
Schodzimy w dół, do drogi,
rozmawiamy żartujemy. Jest tutaj sklep ze stolikami, w którym można coś zjeść
na miejscu, ale kobieta odsyła nas do restauracji trochę dalej, bo nie mają już
nic ugotowanego. Idziemy więc dalej, ale okazuje się, ze restauracja jest
zamknięta. Wracamy, znam Portugalczyków i wiem, ze właściciele nie pozwolą nam
odejść z pustymi brzuchami. I rzeczywiście natychmiast wyciągają z zamrażarki
dwa rodzaje pierogów, z zaplecza (z domu?) przynoszą zupę jarzynową, kroją
chleb, pomidory, Wiesiu zamawia wino. Mamy prawdziwą ucztę. Czuję dumę, czuję
się tak jakbym oprowadzała chłopaków po moim kraju. I jestem z tego kraju
dumna. A już za chwilę będę też dumna z chłopaków, których wkrótce zacznę
nazywać moją chłopacką drużyną.
Siedzimy więc sobie przy stole, a
właściciele na wszystkie możliwe sposoby starają się nam dogodzić. Gdy Wiesiu
mówi nam, że boli go noga, a Kuba powtarza to właścicielom, okazuje się, że
będą nam dogadzać na wszystkie, również niemożliwe sposoby.
Kobieta, którą – nie pamiętam już
dziś dlaczego – nazywamy Otilią (czyżby taka była nazwa tego sklepiku?)– smaży
dla nas pierogi. A jej mąż woła Wiesia i mimo jego protestów wciąga księdza do
damskiej toalety, każe mu włożyć nogę do bidetu i umyć stopę. Panowie posługują
się swoimi ojczystymi językami. Pokładamy się ze śmiechu, gdy próbują się
nawzajem zrozumieć. A gdy mężczyzna
przynosi dezodorant o nazwie Odor i jak na komedii z Luisem de Funesem pokazuje
w jaki sposób Wiesiu ma go użyć, a następnie sam zaczyna psikać na wiesiową
stopę, dosłownie i bez metafory, płaczemy ze śmiechu. W życiu się tak nie
uśmiałam! Za chwilę pod stołem pojawia się miednica z wodą i solą jako ulga dla
obolałej nogi Wiesia. Na stole frykasy i wino i wciąż dostajemy coś nowego, a
to portugalską lemoniadę sumol, a to ciasteczka. No co tu dużo mówić – jest po
prostu bosko!
Jesteśmy już najedzeni jak
tuczone gąski, a Otilia przynosi nam jeszcze bacalhau – dorsza przygotowanego
na sposób portugalski. Ponoć Portugalczycy potrafią go przyrządzić na 365
sposobów!
Gdy wychodzimy okazuje się, że ta
uczta kosztowała w sumie 20 euro. Dajemy jeszcze 5 euro napiwku. A wtedy Otilia
wciska nam butelki wody mineralnej. Wbiegam za ladę, przytulam ją. Jestem taka
wdzięczna! Tak, znowu jestem szczęśliwa. Jeśli będziecie kiedykolwiek w
Vilarinho odwiedźcie koniecznie sklepik Otili na pewno Was ugości jak kogoś najbardziej oczekiwanego.
muszla św. Jakuba od mojej chłopackiej drużyny |
Potem jeszcze w alberdze, klęcząc
przed księżowską stopą, przekłuwam igłą
pęcherze na stopach Wiesia. Ale niezbyt dobrze mi to wychodzi, boję się, że
sprawię mu ból. Igłę przejmuje Kuba i odtąd będzie wszystkim oprawiał boloki
jak prawdziwy doktor. Jeśli chcielibyście wiedzieć, co zabrać na camino, to w sytuacji, gdy
nie macie własnego doktora, weźcie koniecznie igły i coś do dezynfekcji
boloków.
Nazajutrz wstajemy wcześnie rano.
Michał w imieniu całej drużyny wręcza mi muszlę Świętego Jakuba, którą
przytroczę do plecaka. Czyżbym została pasowana? Dziś mogę powiedzieć, że będą
jeszcze dwa takie pasowania. Wszystkie mnie wzruszą.
Obok klasztoru, który teraz
skrywa mgła znajduje się niewielki cmentarz oraz dwunastowieczny kościół, moi
księża odprawią tu mszę. Siedzę w ławce, przede mną dwóch Wojtków i Kuba. Po
drugiej stronie nawy zasiada miejscowy ksiądz, który wielkim kluczem otworzył nam drzwi kościoła. Przy ołtarzu
trzej księża: Michał, Wiesiek i Paweł. Na ołtarzu hostia. Księża unoszą ręce
… Za murami z szarego kamienia wstaje
dzień, słyszę śpiew ptaków. To jedyny odgłos, który dochodzi z zewnątrz. Czuję
się jakbyśmy byli pierwszymi chrześcijanami, którzy wyznają swoją wiarę. Czuje
tę świeżość i obecność sacrum. Na Drodze nie musisz szukać Boga, On sam Cię znajdzie.
Tak Bóg tu jest, ze mną i moją chłopacką
drużyną.
Amen.
kompleks klasztorny |
Zycie to niespodzianka :)
OdpowiedzUsuńA Magda to niesamowita osoba - dziéki :*
Anka
dziękuję, a niesamowita jest moja chłopacka drużyna. drugiej takiej nie ma na świecie :)
OdpowiedzUsuńJa tak sobie to czytam i czytam i tłumaczę Finnowi. I tak sobie razem czytamy, rozmawiamy i płaczemy, a może tylko oczy nam się "pocą". Ze wzruszenia, z tęsknoty, z tęsknoty za Camino, ze wspomnień odczuwania tego samego w Drodze. Czujemy się jakbyśmy byli wybrani, ale może to zbyt duża pycha tak myśleć...
OdpowiedzUsuńteraz to jestem wzruszona. I powiem Wam bez ludzi nie ma camino. To wspaniałe, że jesteście. To mnie uszczęśliwia.
OdpowiedzUsuń