czwartek, 28 maja 2015

Rower i lawenda



Obiecałam Wam opowieść o Duchu Świętym.I to będzie właśnie ona.  Lawenda i rower też nie znalazły się tu przypadkowo, bo przecież nie ma przypadków, to tylko Bóg przebrany za zbieg okoliczności. Zresztą jakby się baczniej przyjrzeć samej konstrukcji tej frazy: „zbieg okoliczności” od razu Go widać – wszystkie okoliczności zbiegają się w odpowiednim punkcie, w odpowiednim czasie. To nie może być przypadek. Takie sylogiczne rozważania. Ale wróćmy do roweru, lawendy i Ducha Świętego.  Potrzebowałam bardzo wsparcia – na pewno pamiętacie to z poprzednich postów – modliłam się więc do Ducha Świętego (dla Niego bowiem nie ma nic niemożliwego). Modliłam się i modliłam, bo sama już nic nie mogłam zdziałać. Postanowienie miałam takie, że zrobię wszystko, co mi wskaże, byle się lepiej poczuć.  No i zrobiłam tak:
Maszeruję do księgarni, dzwoni telefon, trochę się irytuję, bo naprawdę się spieszę, ale to Kajetan, więc odbieram.
- Co robisz? – sprawdza, czy wciąż się trzymam.
- Idę do księgarni po książkę, którą polecił mi Duch Święty – odpowiadam.
- Aha – Kajetan przyjmuje moją odpowiedź jako coś oczywistego – A jaki tytuł?
- „Lawendowy pokój” – odpowiadam.
Kajetan wyraża uprzejme zdziwienie i żegnamy się krótko. Prawdziwe emocje będą dopiero, gdy otworzę książkę:
„potrzebuje pani pokoju tylko dla siebie (…) i tej książki. Ale proszę ją czytać powoli. Aby tymczasem mogła pani wypocząć. Będzie pani sporo rozmyślać, może nawet płakać. Nad sobą. Nad minionymi latami. A potem poczuje się pani lepiej. Zrozumie pani, że nie trzeba umierać, choćby pani chciała, tylko dlatego, że facet źle się z panią obszedł. I znów polubi pani siebie, nie będzie pani  już o sobie myśleć, że jest brzydka i naiwna”.
W książce jest jeszcze o tym, że bohaterka przenosi się do nowego mieszkania i nie ma nic, oprócz zdruzgotanych marzeń. I żeby nie było tak dramatycznie – jest także o sprzedaży sportowych skarpet. Nie wierzycie – to poczytajcie.  A jeśli wierzycie, też przeczytajcie, bo „Lawendowy pokój” jest tego wart. Nietrudno się domyślić, że po tym przywracającym nadzieję doświadczeniu poszłam lawendową drogą. Chyba znudziłabym Was wyliczaniem, co mam teraz lawendowego, ponieważ jest tego dość sporo, ale napiszę kilka słów o tym jak uprawiać lawendę, bo to naprawdę fascynujące.  
Otóż wyobraźcie sobie, lawenda to roślina, która ceni wolność i lubi piękny widok. Najlepiej rośnie w polu, kiedy ma przestrzeń i coś ładnego do oglądania aż po horyzont. Jeśli chcemy ją hodować na balkonie powinna mieć dużą doniczkę. Lawenda lubi słońce i trochę wody, ale nie chce, żeby się nią nieustannie zajmować. Jest taka nieokiełznana, wręcz trochę dzika – jak powiedziała mi Pani Agnieszka, która zamierza obsadzić lawendą całe pole pod Krakowem. Zaprosiła mnie do siebie na kwitnienie lawendy, a ja z tego zaproszenia oczywiście zamierzam skorzystać. Pokochałam lawendę, nie tylko dlatego, że jej zapach działa kojąco, ale także z tego powodu, że jej pojawienie się w moim życiu przynosi mi ulgę. (Jesteście ciekawi, czy wybieram się do Prowansji? Tak, oczywiście, na pewno odwiedzę kościół trzech Marii, z których jedna jest matką świętego Jakuba. Mówiłam o tym nie raz – niezbadana jest Droga, lecz gdy Jakub mówi „kocham Cię idź”, to trzeba iść).
pyszny miód lawendowy, łyżeczka dziennie dodaje siły
 A teraz do opowieści wkracza (wjeżdża) rower. Załatwiam ostatnio dużo rozmaitych spraw, ponieważ odległości miedzy urzędami są dość spore, przemieszczam się na rowerze. Mam piękny rower, zrobiony na miarę, specjalnie dla mnie. Bardzo go lubię. I mówiąc to mam na myśli, że jestem z nim naprawdę emocjonalnie związana, co w pełni uświadomiłam sobie czytając „Mistykę kosmosu” i co jednocześnie niezwykle mnie ucieszyło, bo okazało się, że i w przedmiotach, które wybieramy z pośród  innych, manifestuje się Bóg - Duch Święty, a nasze relacje z materią są bardzo poufne.  Moja relacja z rowerem właśnie taka jest.
No więc ja sobie tak z tą ufnością przemierzam miasto na moim rowerku i myślę, że ta jazda daje mi takie ogromne poczucie wolności i nadziei, że aż mi się śpiewać chce. Czuję się tak lawendowo nieokiełznana, że cieszę się po prostu i bez powodu. W kieszeni mam zawiniętą w chusteczkę suszoną lawendę. W sercu Ducha Świętego. Nic więcej w tym momencie nie potrzebuję, bo to prawdziwa chwila życia. I nie czuję wcale, że ona przeminie, dopóki trwa. Przez tę lawendę, rower i Ducha Świętego jestem wprawiona w taką dziecięcą, samo wystarczającą radość, która kręci się w rytmie rowerowych kół. Uśmiecham się, wyciągam szyję, żeby pęd rozwiewał mi włosy. Stroję miny do przechodniów. A co mi tam! Żyję!
Takie chwile powodują, że bardziej chce się żyć niż umierać. I nie chodzi tu wcale o perspektywę, nadzieję, przyszłość, tylko o ten jeden radosny obrót koła, ładny widok, zapach lawendy, który sprawia, że w tym zbiegu okoliczności stajemy się i czujemy immanentną cząstką wszechświata, obecnością w Bogu, Tym, który Jest. Może to jest sam środek życia, a może sam środek śmierci, takie przeczucie nieba, a może w tym momencie życie i śmierć stają się jednym i stąd to poczucie absolutnego wystarczania tego co jest …
I tak myślę jeszcze, że gdybym zaś miała wyrazić ostatnie życzenie, byłyby to lody lawendowe. Mam przepis. Przygotuję je na deser.  


Cytat z "Lawendowy pokój" Nina George, Wydawnictwo Otwarte. 



niedziela, 17 maja 2015

Stan licznika: zero zero



Pisałam tu już o tym wielokrotnie, jak istotne jest, aby otworzyć się na to co się wydarza. To szczególnie ważne, ale i niezmiernie trudne do zrobienia, gdy jesteśmy smutni, boleśnie doświadczeni i wycofani. Ale jeśli właśnie wtedy nam się to uda, w pełni będzie widać dar jaki otrzymujemy. Czasem, sytuacja jest taka, że po prostu nie ma już nic do stracenia. Może paradoksalnie właśnie wtedy jest łatwiej. Ze mną było dość dziwnie, bo z jednej strony – starałam się ze wszystkich sił być uważna, z drugiej – dałam się po porostu nieść… A było tak:
Przeprowadzam się. Mam nowe mieszkanie. Właściwie mieszkanie jest stare, to znaczy mieści się w starej kamienicy i mnóstwo rzeczy wymaga wymiany, a całość porządnego remontu. Muszę się zająć tysiącem różnych spraw. To dobrze. Skupienie uwagi na czymś konkretnym pozwala choć na chwilę uwolnić się od żalu. Staję wobec tysiąca różnych problemów do załatwienia. Mam na myśli nie tylko sprzątanie, czyszczenie starych pięknych pieców kaflowych, malowanie, szlifowanie i gruntowanie ścian, ale także zawarcie nowych umów z dostawcami gazu i energii elektrycznej, na które składa się przecież kilka różnych czynności, takich jak załatwianie licznych pozwoleń i zaświadczeń.
Najłatwiejsze okazało się zamontowanie licznika prądu.
Dzwonię do firmy, okazuje się że umowę mogę zawrzeć przez telefon. Za dwa dni przychodzi Pan Fachowiec i w piętnaście minut zakłada nowiutki licznik energii elektrycznej. Na dodatek wcale nie muszę płacić. Jak na początek fantastycznie. Co więcej – Pan Fachowiec wręczając mi pudełko po liczniku, żebym je  wyrzuciła do śmieci, mówi:
- Stan licznika zero zero. Może pani startować.
Uśmiecham się, do tych słów bardziej nawet niż do Pana Fachowca. Czyżby to znak, że przeszłam już ten dystans między końcem a początkiem? I mogę rzeczywiście zaczynać. Nie wiem. Postanawiam jednak poczekać, nigdzie się tym razem nie spieszyć. Zobaczyć, co będzie dalej.
Następny przychodzi Pan Kominiarz. Chcę, żeby sprawdził, czy piece są sprawne i czy jest tu jakiś komin, do którego będę mogła w przyszłości podłączyć kominek. Uparłam się na ten kominek, przy którym usiądę i będę pisać. Pan Kominiarz opukuje piece, kuchenny przechodzi to badanie pozytywnie, ale pokojowy wymaga czyszczenia i uszczelnienia. Trzeba będzie wezwać zduna. Pan Kominiarz ma znajomego, więc nie będzie z tym kłopotu. Mimo że diagnostyka już została zakończona, rozmawiamy jeszcze o rodzajach pieców, kominków i sposobach ogrzewania mieszkania. Pan kominiarz poleca mi jeszcze firmę zajmującą się właśnie montowaniem różnego rodzaju systemów ogrzewania mieszkań. Dziękuję mu i zachęcona jego serdecznością pytam:
- Czy to prawda, że kominiarze przynoszą szczęście?
- Oczywiście – odpowiada, patrząc na mnie badawczo znad okularów – a ja pani przyniosłem cały worek szczęścia. W tym mieszkaniu będzie pani szczęśliwa – uśmiecha się.
O rany! Taka dobra wróżba to jest coś.
Pan Zdun uszczelnia piec -  jak mówi – „prawdziwą gliną”.
- Taka prawdziwa glina to podstawa – tłumaczy - wręcz fundament. Jest mocna i dobra. Czy Pani wie, że na takiej glinie Polskę zbudowano? – pyta retorycznie.
No rzeczywiście myślę sobie – glina dobrze się kojarzy. Z tej samej gliny jesteśmy zrobieni – mówi się. No i że Bóg nas z gliny ulepił. Postanawiam to później sprawdzić.*
Następnego dnia przychodzi Pan od ogrzewania. Chodzi szybkim, sprężystym krokiem po mieszkaniu mierzy ściany, coś sobie wylicza w notesie. Biegam za nim, kiedy przemawia do mnie jakimiś słowami i specjalistycznymi terminami, których kompletnie nie rozumiem. Co zresztą natychmiast otwarcie przyznaję. Stajemy przy piecu w kuchni i, ni z tego ni z owego, rozmowa zaczyna toczyć się w całkiem innym kierunku. Opowiadam mu o camino, a on mi o swojej pracy we Francji i pani Halince, która codziennie smażyła dla niego kotlety. Ja mu o bieganiu, a on mi o motorach. Dawno już minęła godzina, a my rozmawiamy dalej, o świętych, pustelnikach i mszach o nawiedzenie Ducha Świętego (ta Postać jest tu bardzo ważna, opowiem Wam o tym później). Nastaje krótka chwila milczenia, Pan hydraulik patrzy mi w oczy i zwierza się, że miał kiedyś problem z alkoholem. Czekał na piątek, aby napić się Jacka Danielsa. Gdzie tam napić się! Upić się nim do nieprzytomności!
- Gdy spostrzegłem, że mam problem – opowiada – zacząłem odmawiać różaniec. Dziś nie piję. Sam nie dałbym rady – zawiesza głos w oczekiwaniu na moją reakcję.
A ja szybko rewanżuję się historią mojego smutku. Streszczam ją szybko, w krótkich esencjonalnych zdaniach, żeby się nie znudził, żebym zdążyła zanim powie, że musi iść.
On patrzy na mnie, jakby widział nie moją twarz, lecz serce i mówi:
- Musi pani być cierpliwa – ujmuje moją dłoń w swoje dłonie, jakby chciał dodać tej frazie otuchy. – jest pani odważna, musi pani być cierpliwa.
Biorę te słowa z wdzięcznością i radością. Biorę je, bo są echem słów, które dostałam w innym czasie, od kogoś innego. Jestem oszołomiona. Nigdy nie przeprowadziłam tak przejmującej rozmowy z hydraulikiem, który przyszedłby wycenić montaż ogrzewania. Ale i on jest pod wrażeniem, żegnamy się życząc sobie nawzajem dobra i szczęścia i to nie jest grzecznościowa formułka, lecz błogosławieństwo.
Tak to było, wciąż wracam myślami do tych sytuacji, a właściwie przechadzam się po nich, jak po ogrodzie, w którym podczas każdego kolejnego spaceru można odkryć nowe rośliny. Służą mi te przechadzki, mnie i mojemu sercu. Mam nadzieję, że i Panom Fachowcom też coś z tego zostało. Coś dobrego i wzmacniającego. Myślę też o tym, jak w naszym życiu zachodzą na siebie rozmaite przestrzenie i potrzebna jest umiejętność funkcjonowania w każdej z nich.
Przeczytałam ostatnio w książce o Duchu Świętym, że w Biblii słowo serce znaczy to, co dla nas dziś rozum. I myślę, że patrzenie sercem jest widzeniem w pełni, to znacznie obszerniejszy obraz niż ten racjonalny, rozumowy. Obejmuje dwie sfery – rzeczywistości materialnej i świata duchowego, łączy je w jedno, daje ukojenie i spokój.  To, co mi się przydarzyło i co tu opisałam było właśnie takim wejściem w sferę serca. I chyba muszę dziś powtórzyć tytuł mojego wcześniejszego blogowego wpisu – Bóg ma poczucie humoru – dzięki czemuś tak racjonalnemu, wręcz przyziemnemu jak remont mogłam wejść zupełnie inną rzeczywistość – do obokświata, w przestrzeń serca.  

*według słowników symboli glina oznacza transformację, połączenie i zjednoczenie.  

piątek, 1 maja 2015

To już koniec/To jeszcze nie koniec*



To będzie ostatni post o camino z moją chłopacką drużyną. Nie będę też Was przekonywać, że dotyczy on wyłącznie camino, bo bardzo leżą mi na sercu bieżące wydarzenia.  
Gdy coś się kończy zwykle pocieszamy się, że koniec jest nowym początkiem. To prawda. Zapominamy jednak, że pomiędzy końcem a nowym początkiem jest jeszcze dystans do przebycia. To najtrudniejsza trasa, jaką musimy w życiu przechodzić. Najczęściej droga ta jest pogrążona w ciemnościach, idziemy w rozpaczy i po omacku. Upadamy albo chwytamy się czegokolwiek, aby się nie przewrócić. W ten sposób łatwo się poranić. Czasem wydaje się, że możemy ją przebiec, żeby już, już zjawić się na starcie i wyruszyć w stronę nowego. Ale prawda jest taka, że musimy dać sobie dokładnie tyle czasu ile potrzeba, żeby przebyć ten dystans. To nie wyścig, ale przygotowanie do następnego etapu. Nie możemy też udawać, że tej drogi w ogóle nie ma - wtedy okłamujemy samych siebie. Najtrudniejsze jest jednak to, aby przebyć tę trasę świadomie, bo tylko wtedy możemy się czegoś nauczyć, czegoś dowiedzieć i dopiero tak wzbogaceni wyruszyć do nowego początku. Ważne jest też odnaleźć w sobie poczucie wdzięczności za to co było dobre, ponieważ wdzięczność otwiera serce na to, co przed nami.
Ja zupełnie nie pamiętam mojego powrotu z camino, mam przed oczami tylko sceny z filmu Wojtka młodszego, który oglądaliśmy na caminowym spotkaniu u Michała. Oto  jedziemy w deszczu taksówkami na lotnisko. Ja niosę kanapki i cały czas jem. Lecimy z Santiago do Barcelony. W Barcelonie odprawiamy ostatnią wspólną mszę w lotniskowej kaplicy, są z nami tez pielgrzymi ze Słowacji. Potem żegnam się z Kubą (to już moje wspomnienie). Chcę to zrobić teraz, kiedy możemy być sami, zachowując zbudowaną przez ostatnie dni bliskość i intymność. Jest trochę wesoło, a trochę smutno. W kolejce do bramki żartujemy z małą, rezolutną Wiktorią. Zaraz wylądujemy w Pyrzowicach. Tu się pożegnamy.
A dzisiaj, zamiast się żegnać chciałam Wam, chłopaki podziękować:
Paweł – dzięki Tobie zrozumiałam, że samotność jest zarówno wyborem, jak i rodzajem próby, w której możemy się sprawdzać i służyć Bogu. Pozwoliłeś mi także dostrzec, że dystans często bywa tylko pozorem, a bliskość wydarza się także na poziomie wspólnej modlitwy. Dziękuję i mam nadzieję, że będziesz znajdował spokój i ukojenie, tam gdzie go szukasz.
Michał – dziękuję Ci za to, że jesteś Wojownikiem Jezusa i za to, że zebrałeś chłopacką drużynę, a następnie, pod katedrą w Porto, włączyłeś mnie do niej. I za słowa „Od tej pory, gdy powiem, zachowujesz się jak dziewczyna, to będzie znaczyło komplement”. Dziękuję Ci za ciekawość świata i ludzi. Mam nadzieję, że zawsze będziesz Wojownikiem Jezusa i inspiracją dla tych wszystkich, którzy także pragną za Nim podążać.
Wiesiu – dziękuję Ci za wielką, serdeczną akceptację dla różnorodnych ludzkich losów, za tę bliskość z otwartymi na świat drzwiami i oknami, za wielką wspaniałą umiejętność dzielenia się i obdarowywania. Mam nadzieję, że przyjemności jakie oferuje świat dadzą Ci poczucie szczęścia i nieustającej młodości.
Wojtku starszy – Tobie dziękuję za to, że mogłam podziwiać Twoją rzetelną wiarę. Twoje gorące zaangażowanie i wyjątkowe skupienie podczas wspólnego odmawiania psalmów, pozwoliły mi one dostrzec płochość mojej modlitwy. Dziękuję i mam nadzieję, że wszędzie, gdzie się znajdziesz, będziesz czuł obecność Boga, który da Ci odwagę.
Wojtku młodszy – dziękuję Ci za Twoją młodzieńczą, nieustraszoną dociekliwość i ciekawość świata, która wielokrotnie kazała mi się zastanawiać jeszcze raz nad różnymi sprawami i weryfikować dotychczasowe poglądy. Dziękuję, że podzieliłeś się ze mną Twoimi zainteresowaniami, bo to pozwoliło mi zobaczyć, że świat nie kończy się tam, gdzie kończy się moja wiedza o nim. Mam nadzieję, że przed Tobą mnóstwo wspaniałości tego świata do doświadczenia.
Kuba – Tobie dziękuję za wszystko, za każdą chwilę spędzoną razem, którą tu opisałam i za wszystko to, czego nie opisałam, a przecież się wydarzyło. Mam nadzieję, że odnajdziesz w sobie siłę, którą Bóg oferuje nam wszystkim, ale nie wszyscy po nią sięgamy, żeby żyć szczęśliwie i prawdziwie, co nie znaczy łatwo i wygodnie. Zawsze będziesz dla mnie kimś szczególnie ważnym.

Tak zamyka się camino z moją chłopacką drużyną. Za kilka miesięcy wyruszam znowu. Tym razem z Faro do Santiago. Znajduję się właśnie na tej trasie pomiędzy końcem i początkiem. Bardzo staram się zachować świadomość i uwagę, aby dobrze przygotować się do nowej Drogi. W sytuacji straty, w jakiej się znalazłam wymaga to szczególnej mobilizacji i wysiłku. Usiłuję zrozumieć dlaczego na jednym moście – tam tuż przed Sao Pedro de Rates – złamałam nogę, a teraz na drugim serce. Poturbowałam się dość mocno, gdy most nagle i niespodziewanie zniknął spod moich stóp. Przez moment nawet myślałam, że roztrzaskam się na dnie, ale w porę uświadomiłam sobie, że mam skrzydła i nie potrzebuję wcale mostu. Tu jestem winna wdzięczność kilku osobom, które zrobiły wszystko, żebym przypomniała sobie o tych skrzydłach. Całkowicie bezinteresowna pomoc pozwoliła mi wznieść się i uwierzyć, że mogę spokojnie - choć ciut wolniej - iść dalej do nowego początku, a potem znów od początku do końca … że nie wiem jak będzie, ale wiem, że będzie dobrze.

*To już koniec/ To jeszcze nie koniec – niepotrzebne można skreślić. Nie zawsze wiadomo od razu, gdzie jest koniec i można go zobaczyć dopiero z dystansu, ze środka kolejnego etapu albo nawet z kolejnego końca. A bywa i tak, że czasem to wcale nie koniec, bo sprawy zazębiają się znów nieoczekiwanie, a to był nie koniec, lecz głęboki oddech świata.