niedziela, 30 listopada 2014

Uważaj na siebie i cieplej się ubieraj




Mam jeszcze kilka dobrych wspomnień z tego duchowego portugalskiego camino, które właściwe trwało jeszcze po powrocie do Polski. Fernando odwiózł mnie do Santiago i wsadził do samolotu. W Barcelonie, gdzie przesiadałam się na samolot do Pyrzowic pierwszy raz w życiu krzyczałam po angielsku, gdy obsługa lotniska nie chciała mnie zawieźć do toalety. I tak najpierw wylądowałam w Pyrzowicach, a potem w szpitalu.  Tutaj – doktor diagnosta (wierzcie mi o niebo lepszy od House’a, równie inteligentny, lecz nie tak złośliwy) zrobił mi usg i rtg i okazało się, że mam zastarzałe złamanie kości udowej z przemieszczeniem! Dlatego miałam krótszą nogę! Z tego powodu nie mogłam chodzić! Mam przed oczami ten obraz ze wszystkimi szczegółami - doktor mówi do mnie bidulka! I sprowadza innych doktorów, którzy natychmiast się zaczynają mną zajmować. Okazuje się, że muszę mieć endoprotezę. Domyślacie się pewnie, że moje pytanie brzmi – Kiedy będę mogła biegać? Pytam o to wszystkich doktorów, których spotykam, a oni cierpliwie … nie odpowiadają na moje pytanie. Uważają, że powinnam je zdać dopiero roku po operacji. Jednak ja znacznie wcześniej przekonam ich, że nie tylko mogę, ale i powinnam biegać i będzie to moją najlepszą terapią. Dzięki Wam Doktorzy! Jesteście najlepsi! Wszyscy razem i każdy z Was z osobna. Anestezjolog podczas operacji głaszcze mnie po policzku, podczas gdy ja dzwonię zębami ze strachu. Mój doktor diagnosta przychodzi na oddział dowiadywać się co u mnie i jak się czuję. A ja powiem Wam – czuję się tak dobrze jak nigdy dotąd! Tak. Czuję się wspaniale. Czy noga mnie boli? Bardzo. Rehabilitant Marcin uczy mnie chodzić najpierw z balkonikiem, potem o kulach. Do dziś pamiętam – noga zdrowa, noga operowana. Potem siedzę w domu i opisuję co mi się przydarzyło. Wspominam. Teraz też przypominam sobie właściciela restauracji w Baercelos, który posłodził mi kawę, Zbyszka, który przyjechał na rowerze, żeby ze mną porozmawiać, Nuno, który pokazywał mi zające biegające po ogrodzie, a ja uznałam je za swoje zwierzęta mocy i symbol mojej duchowej odnowy. I jeszcze kolacja  z senhorem Fransisco (pamiętacie wraz z Nuno zabrał mnie z albergi) i lekcja portugalskiego, podczas której zaśmiewałam się do rozpuku:
Casa – mówił Fransisco
- Dom – odpowiadałam
- Gato – wskazując na pobocze, którym maszerował kot.
- Kot – graliśmy w tę śmieszną polsko-portugalską wyliczankę, choć pewnie nie zawsze słowa nam się zgadzały.  
- Pojeździmy sobie trochę, czy wracamy do domu? – zapytał nagle senhor Fransisco
- Pojeździmy – powiedziałam – a co mi tam – choć tylko domyślałam się o co chodzi. A on śmiał się z mojej odpowiedzi i wskazywał na moją chorą nogę.
- Do domu – mówił kiwając palcem karcąco jak na niegrzeczną dziewczynkę. Co miało pewnie znaczyć, że powinnam odpocząć, ale ja bym tak pojeździła tej nocy! Tak mi było przyjemnie żartować po portugalsku! Taka się czułam nieograniczenie wolna i czule zaopiekowana.  Po tamtym doświadczeniu absolutnej bezradności w alberdze w Barcelinos, poczucie że wszyscy się mną zajmują było czymś wspaniałym. To oddanie się i otwarcie serca przyniosło poczucie nieograniczonej obfitości i pełni. Dziś myślę o czymś jeszcze – że to nasze najważniejsze zadanie – dbać o siebie nawzajem.
Całkiem niedawno osoba,  z którą się spotkałam, pożegnała mnie słowami – „uważaj na siebie i cieplej się ubieraj”. Podobały mi się te słowa i cały czas je w sobie noszę, bo wciąż dają mi poczucie, że świat się o mnie troszczy, że jestem pod ochroną, że nie wiem jak będzie, ale wiem, że będzie dobrze.

wtorek, 18 listopada 2014

Wieczór z Francesco

Jest jeszcze jedno portugalskie wspomnienie, które noszę w sercu. To wyjątkowy obraz, ale bardzo delikatny i intymny. Wciąż się zastanawiam jak go przywołać i jak Wan go pokazać, żeby nadal taki pozostał. Ta opowieść z mojego pierwszego camino to bardzo ważna część mnie samej, lubię się nią dzielić, ale zależy mi na tym, aby - jak mówi moja sąsiadka Bożena - wzniecając kurz wspomnień wciąż budziła mnie na nowo. Pamiętacie jak pisałam, w którymś z wcześniejszych postów, że poróżniliśmy się z Kajetanem w sprawie miłości i że to ważne dla późniejszej opowieści? Tego wieczoru właśnie, który chcę tu przywołać zrozumiałam za jaką miłością tęskniłam. Być może wszystkim nam właśnie o nią chodzi. A było tak:


Tego wieczoru siedzimy w kuchni we trójkę – ja, Elsa i Francesco. Jest niedziela i Elsa właśnie wróciła od dziadków i przywiozła przygotowane przez nich własnoręcznie smakołyki. Teraz układa na dużej drewnianej desce żółty ser, kiełbasę, salami, pomidory, wędlinę z wieprzowiny od początku do końca przygotowaną przez jej dziadka, który najpierw utuczył, a potem zabił świnię, następnie pokroił mięso, trzymał je w soli i na koniec wędził – tłumaczy mi Francesco. Próbuję kawałek – jest wyśmienita. Mamy też ser, który wygląda jak krążek polskiego żółtego sera, ale wyjada się go łyżeczką ze środka i smakuje jak ser pleśniowy. W koszyku jest ciemny chleb. Odrywam kawałki i smaruję tym serem. I znowu powtarzam jak już nie raz robiłam to w Portugalii – w życiu nie jadłam czegoś tak pysznego! Jest jeszcze sałata, herbatniki i krem czekoladowy. Co za uczta! Francesco puszcza z tabletu swoją ulubioną muzykę neapolitańską.  I trochę śpiewa. Podoba mi się i muzyka i śpiew Francesca. Objaśnia, że z niej wszystko pochodzi, przede wszystkim zaś opera i inne rodzaje muzyki. Czasami kołyszemy się w rytm dźwięków, czasami rozmawiamy. Czuję się swobodnie i bezpiecznie w ciepłym świetle lampy, przy muzyce, z tymi ludźmi, jedząc bez pośpiechu palcami. Myślę, że ten obraz zachowa się we wszechświecie na zawsze jak to jest ponoć z falami radiowymi, a może jakimiś informacjami wysyłanymi w kosmos dla innych cywilizacji. Chciałabym, aby tak było, żebym w przypływie nostalgii mogła go jeszcze oglądać.
Podczas rozmowy brakuje mi jakiegoś angielskiego słowa i wypowiadam je po polsku, a Francesco doskonale rozumie. Pytam go skąd zna tyle słów po polsku. A wtedy opowiada mi historię swojej miłości, o dziewczynie, pięknej i inteligentnej, która była Polką i studiowała na Uniwersytecie w Bolonii. W jego głosie wciąż jest smutek, podziw i chyba cień miłości.  
- Byłem szczęśliwy – mówi – ale ona pewnego dnia wyjechała do Republiki Czeskiej i już nie wróciła.
Trochę się dziwię, że to Czechy, ale nie chcę zakłócać jego zwierzeń pytaniami. Może była Morawianką?
- Wiesz Madalena – ciągnie Francesco – mało jest kobiet pięknych i inteligentnych. Trudno taką znaleźć. Dlatego żałuję tej miłości.
A ja słuchając go myślę, że wszyscy pragniemy tego samego, bo miłość jest jak ta francesckowa muzyka, od której wszystko, co dobre pochodzi. Dlatego wciąż mamy nadzieję na miłość. I dlatego też ściskamy ją mocno, gdy się pojawi. Dziewczyna odeszła, ale wciąż trzyma Francesco w swoich objęciach i on jej nie chce wypuścić. Trwają w tym uścisku, choć już nie są razem. Żadne z nich nie może otworzyć się na miłość. Tak. Zbyt często uścisk staje się pętem. Bóg zaś tak umiłował człowieka, że daje mu wolność. W każdej chwili i do wszystkiego. Bóg jest Miłością. Miłość dawaniem wolności. Ale strach przed stratą jest w nas większy niż miłość. Gdybyśmy tylko potrafili powiedzieć naszym ukochanym - kocham cię,idź ... 

miłość i wolność...
Tego wieczoru Francesco opowiada mi jeszcze o swojej babci ...

            Babcia Francesca urodziła się i mieszkała w Trieście do wybuchu II wojny światowej, kiedy to musiała stamtąd uciekać i przeprowadziła się w głąb Włoch. Traktowała to jednak tylko jako chwilową zmianę miejsca zamieszkania. Po zakończeniu wojny postanowiła tam wrócić. Pewnie wybierała się w tę podróż radosna i pełna nadziei, na nowe lepsze powojenne życie. Cieszyła się, że wraca do swego miejsca na ziemi, tych kątów, które znała i kochała. Przybyła do Triestu jak ptak, który wraca po zimie do gniazda. Zaczęła się tu od nowa mościć i budować dom. Ale szybko okazało się, że to nie jest już to samo miejsce, które pamiętała. W maju 1945 roku partyzanci Tity zajęli Triest i dokonali tam strasznych mordów, zginęło wówczas wiele ludzi różnych narodowości. Później stworzono dziwny twór państwowoprawny Wolne Terytorium Triestu, którego jedna część administrowana była przez Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię, a druga – Jugosławię. To nie były dobre czasy do życia w mieście, gdzie ścierały się różne polityczne i ustrojowe wpływy, a babcia Francesca była kobietą, która chciała odzyskać dom, a nie zdobyć dla siebie kawałek państwa. Nie czuła się już dobrze w tym mieście, wciąż szarpanym i niespokojnym, ciągle w stanie skrytej wojny. W tym czasie Wolne Terytorium Triestu wbrew swej nazwie wcale nie było wolne. Babcia Francesco nie umiała tak żyć. Dlatego spakowała się i opuściła Triest. To nie była decyzja z dnia na dzień. Myślała o tym długo, szczególnie wieczorami, gdy zapadł zmrok, bo chociaż wróciła do tego miejsca, w sercu wciąż miała tęsknotę za miastem, które kiedyś było na tej ziemi, ale teraz już go tu nie ma. Płakała wtedy cicho i ukradkiem, bo jakże to tak kochać miejsce, które nie istnieje? Chowała twarz w dłoniach, żeby nikt nie widział co się dzieje, a trochę też dlatego, że za zamkniętymi powiekami jej pamięć wyświetlała film o prawdziwym Trieście, to były chwile rozpaczy i otuchy. Lecz życie tam stało się dla niej czymś na kształt spania na grobie ukochanego. To nie mogło dłużej trwać, dlatego musiała je opuścić. Jeśli zaś chodzi o Wolne Terytorium Triestu to w końcu część zabrała Jugosławia, a druga część przypadła Włochom.  Tak, miłość i wolność ... Ta opowieść zostanie ze mną już na zawsze. 

Gdy w nocy wracam do swojego pokoju, modlę się: 

- Święty Jakubie wyruszyłam tu w sprawie miłości, pomóż mi się otworzyć, naucz mnie kochać i okazywać miłość. Naucz mnie do końca zaufać tej Drodze. Abym poczuła swoją moc i porzuciła strach przed zranieniem i stratą, żebym była silna Miłością i nie myliła miłości z chciwością.
A on mi odpowiada:
- Jeśli zaufasz Życiu i Miłości wszędzie będziesz bezpieczna, lecz jeśli nie zaufasz nigdzie nie znajdziesz schronienia. Kocham cię, idź. 

Nie wiem co to za miłość, ale wiem że będzie dobra. Podnoszę się, świecę lampkę i zapisuję w zeszycie: Pragnę miłości szczodrej i obfitej, wspaniałej. Pragnę miłości, która jest ufnością, ale nie rutyną; która jest przygodą, ale nie brawurą. Pragnę miłości, która jest oddaniem, ale nie zniewoleniem; która wszystko daje, ale niczego nie zabiera. Jest nieograniczoną wolnością, spełnieniem. Pragnę miłości, w której dwie kochające się osoby mogą wzrastać, a nie usychać; w której miłość do drugiego człowieka, jest równocześnie miłością do siebie samego.



czwartek, 13 listopada 2014

Smak pomarańczy



Zanim wrócę do Polski z tego niezwykłego camino i trafię do szpitala, chcę Wam jeszcze pokazać kilka obrazów z willi w Barcelos. Oto jeden z nich z opowieści "Szłam przez las eukaliptusowy":


Pewnego dnia chora noga sprawuje się znacznie lepiej. Boli mnie tylko, gdy mocno się na niej opieram. Postanawiam więc wyprawić się do sadu pomarańczowego. Trochę się boję, że utknę gdzieś pośrodku między moim pokojem a sadem, ale jeszcze bardziej obawiam się, że nigdy się tam nie znajdę. Związuję więc mocno tenisówki, podpieram się kulą i ruszam. Technikę chodu mam dość dziwną, bo jedną ręką przytrzymuję kulę jak należy, ale drugą też ją trzymam, bo muszę się na czymś opierać, żeby maksymalnie odciążyć nogę. Zanim zrobię krok długo balansuję na zepsutej nodze, żeby znaleźć punkt oparcia, potem wyrzucam zdrową nogę do przodu i dosuwam do niej chorą. Muszę często odpoczywać, bo wszystko mnie boli i boję się, że się przewrócę i rozsypię w drobny mak. W połowie drogi, czyli jakieś piętnaście metrów od sadu – wydaje mi się, że już nie dojdę, nie dam rady. Ale te pomarańcze na drzewach! Zbieram się w sobie i posuwam dalej, chwilę odpoczywam na schodku, z którego potem nie umiem wstać. Ale podpieram się na rękach, robię pół obrotu na wyprostowanych nogach, podnoszę z ziemi kulę i znów mogę podążać w stronę drzew. Największą trudność stanowi przejście z kamiennej ścieżki na grząski grunt w sadzie. Dokonuję tego tyłem na czworakach. Potem chwytając się gałęzi znowu wspinam na dwie nogi. Podnoszę kulę, macam nią ziemię pod nogami, zanim zdecyduję się wesprzeć. Nie chcę znowu wpaść w dziurę. Pod drzewami leży mnóstwo pomarańczy, idę jeszcze kawałek w głąb i podnoszę jedną z nich, ale jest pęknięta, a miąższ jest pełen piasku. Przesuwam się dalej. Jedna pomarańczowa pomarańcza zwisa pośród soczyście zielonych liści na wysokości moich oczu. Sięgam po nią, szarpię i zrywam.  Boże! Co za uczucie! Zerwałam pomarańczę w pomarańczowym sadzie! Prosto z drzewa. Odgryzam kawałek skórki i obieram owoc, wyrzucając skórę pod drzewo. Mam za plecami zachodzące słońce. A słońce jak wielka pomarańcza. Wgryzam się w nią, sok cieknie mi po ręce. Jakbym jadła słońce! Matko! Ale jestem szczęśliwa! W życiu mi tak pomarańcze nie smakowały. Wracam tą samą drogą, jestem zmęczona, ale zdobyłam skarb. Znowu przeprawiam się na czworakach przez granice sadu i ścieżki, odpoczywam na schodku, zmagam się ze swoją niesprawnością, ale jestem taka szczęśliwa. Kilka dni później zapiszę w swoim zeszycie, że gdyby nie ta dziura w moście i nie moja boląca noga, nigdy nie poznałabym tego wyjątkowego smaku pomarańczy.
Później wyprawię się jeszcze raz do sadu, ale będzie już cały objedzony przez innych smakoszy pomarańczy. Tak jak za pierwszym razem będę w wgryzać się w owoc, ale ten będzie kwaśny jak cytryna, a ja będę śmiać się z tego głośno stojąc pod drzewem, wiedząc, że w moim wspomnieniu i w mojej opowieści pozostanie po nim najsłodszy i najsoczystszy smak ze wszystkich smaków.