sobota, 21 marca 2015

Gdzie my właściwie idziemy?



dekoracja z muszli na Drodze

Kiedy siadłam do nowej notki na bloga, przyszedł sms od Kuby – A gdzie my właściwie  idziemy? Kuba oczywiście metaforycznie pytał mnie o czym będę pisać. To dobre pytanie na teraz, bo – po pierwsze zaraz dojedziemy do Santiago, a po drugie – kazało mi się zastanowić nad powiedzeniem, które często się przywołuje w kontekście camino -  nie ważny jest cel, lecz droga. To prawda, wiem o tym bardzo dobrze, a jednak jakubowe pytanie sprawiło, że zaczęłam drążyć, co mnie tak w tej sentencji uwiera, mimo że na pozór brzmi pięknie. Odpowiedź jest banalna – jeśli nie wiesz gdzie jest meta, masz marne szanse, żeby do niej dobiec. Musimy mieć wyznaczony cel, żeby wiedzieć po co i gdzie idziemy. Dlatego właśnie podążamy do Santiago, a nie po prostu gdziekolwiek przed siebie. Wyznaczyć cel, a potem skupić się na drodze – takie jest nasze zadanie. A dzielnie jej na etapy też nie  będzie od rzeczy, bo pozwoli cieszyć się każdą częścią drogi. Na naszym przedostatnim etapie było tak:
Z samego rana idziemy przez las. Idę sama. Nie widzę nikogo przed sobą, ani za sobą. Dlatego, gdy nie jestem pewna, co pokazuje strzałka, nie mam kogo zapytać i gubię szlak. Skręcam w lewo, choć powinnam iść dalej prosto i wchodzę w las. Jest tu bardzo przyjemnie, drzewa nie rosną gęsto i gdzieniegdzie widać polne kwiaty, słońce poranne jeszcze  niezbyt ostre, ale ciepłe. Idę bez lęku dość długo, zanim orientuje się, że to nie może być ta droga, bo nie ma w ogóle strzałek. Wracam. Gdy wychodzę z lasu spotykam Michała i Pawła. Idziemy chwilkę razem, ale potem przyspieszam i znowu idę sama. Wędruję tak aż do postoju, gdzie spotykamy się wszyscy, żeby coś zjeść. Dzisiaj są urodziny Zuzanny, więc cała drużyna śpiewa jej sto lat do telefonu.
Tu można kupić caminowe muszle
W dalszą drogę wyruszam z Wiesiem. Idziemy wolno, bo ma bardzo obolałe i spuchnięte stopy.  Często przystajemy i siadamy przy drodze. Rozmawiamy. Wiesiu jest pełen zgodny na to, co się ludziom w życiu przydarza. Jestem mu wdzięczna. Potrzebuję tego zrozumienia i przygarnięcia właśnie tutaj na drodze. Pamiętam wszystko jakby to było dziś - piękna pogoda, taka złota i melodyjna od śpiewu ptaków i odgłosów owadów. Przysiadamy na niskim murku na rozstajach dróg i odmawiamy brewiarz na dwa głosy. Psalmy w tych okolicznościach są radością i uwielbieniem wszelkiego stworzenia, jak to wspaniale że jest świat i ja także wraz z moją chłopacka drużyną zostałam ocalona od nieobecności tutaj i teraz! A dodatkowo  mam równy udział w odmawianiu modlitwy z księdzem! Czy nie o to właśnie mi chodziło?!
Wędrowanie z Wiesiem jest przyjemne, ale także męczące, trudno mi się zmusić do tego spacerowego kroku, kiedy wyobrażę sobie jak Kuba gna do przodu. Zresztą wkrótce okaże się, że wszyscy czekają na nas przed pełną po brzegi albergą w Pontevedra. Nie mamy gdzie nocować.  Wyruszamy dalej, w stronę centrum, żeby znaleźć hostel albo jakikolwiek inny nocleg. Po długotrwałych wewnątrz drużynowych negocjacjach i wielu rozmowach telefonicznych (z których jedna z niewiadomych powodów odbyła się z recepcją hostelu w Portugali) lądujemy w centrum pielgrzymkowym Matki Boskiej Fatimskiej. Księża biorą jeden pokój, a ja z Wojtkami i Kubą drugi. Jak zawsze każdy z nas wchodzi pod prysznic, a potem wyruszamy do miasta, żeby coś zjeść. I tu czeka nas niesamowite zaskoczenie – absolutnie wszystkie kawiarnie, ławki, trawniki i chodniki są co do centymetra zajęte przez grupki młodzieży. Gdy pytamy kelnerkę, o co chodzi, okazuje się, że to jakaś forma świętowania, czyli mówiąc wprost imprezowania na ulicy. W związku z tym trudno znaleźć gdzieś miejsce, oddalamy się więc nieco od głównego placu i zapuszczamy w wąskie uliczki, gdzie trzeba lawirować pomiędzy kawiarnianymi stolikami. Wiesiu zaprasza nas na kolację zdaniem, które wszyscy weźmiemy sobie do serca: nigdy nie będziecie pamiętać, że 9 sierpnia mieliście 800 złotych, ale że zjedliście wspaniałą kolację z przyjaciółmi zapamiętacie na zawsze. Kolacja jest rzeczywiście wspaniała, ja i Kuba zamawiamy przegrzebki czyli małże św. Jakuba. Są w małej miseczce i wyglądają jakby nie dały rady zaspokoić pielgrzymkowego głodu, ale okazują się naprawdę bardzo sycące i przepyszne. I dobre dla sportowców, zjadamy więc z apatytem i przyglądamy się tej barwnej i głośnej hiszpańskiej ulicy. Odpoczywamy.
przydrożna kapliczka z pamiątkami pielgrzymów
Już w pokoju rozmawiamy w ciemnościach. Wojtek młodszy opowiada o muzyce, pięknie opowiada, ale ja bardziej przysłuchuję się własnym myślom, które wyruszyły już w dalszą drogę. Niedługo pielgrzymka się skończy. Być może właśnie teraz pierwszy raz myślę, że tym razem dojdę do Santiago, zaniosę intencje przyjaciół i znajomych do grobu św. Jakuba. To jest mój cel. Gdy było ciężko napisałam na facebooku – to nie ja niosę intencje, to one niosą mnie – to była moja droga. Chłopcy wciąż rozprawiają o czymś, wcale mi to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie – ich obecność jest dla mnie wielką przyjemnością i podarunkiem. Dziś wciąż jeszcze z tego czerpię, bo ten podarunek okazał się paczką, w której schowane jest mniejsze pudełko, a w nim …
Tego jeszcze nie wiem. Nie wszystko jednak musimy wiedzieć od razu, często najpierw trzeba przejść swoje.



piątek, 6 marca 2015

Zamęt, chaos i bałagan



Często, w różnych okolicznościach myślę o tym, jaki będzie nowy wpis na blogu, czasami myślę o tym podczas biegania, a niekiedy już w łóżku przed zaśnięciem. Ale nigdy dotąd nie czułam presji, że coś muszę wymyślić i to już. Tym razem było trochę inaczej niż zwykle, bo kilka osób zapytało mnie o czym i kiedy będzie nowy post. Ja jednak nie miałam pojęcia. Spięłam się.  Od kilku dni w raczkującej panice szukałam jakiegoś punktu zaczepienia. A ponieważ w ostatnim czasie wydarzyło się kilka caminowo – portugalskich rzeczy to próbowałam je jakoś połączyć, ale nic z tego nie wychodziło, bo dla utrudnienia wszystko było przyprawione sporą dawką emocji. Za dużo myśli miałam naraz na  myśli – jak mówi Doktor.  Wiecie jak to jest - panika jest matką zamętu. Im bardziej chcesz znaleźć rozwiązanie, tym bardziej nic z tego nie wychodzi. Tak właśnie było w tym przypadku. Zaczynało już być groźnie, bo mącił mi się obraz rzeczywistości z imaginacjami mojego strachu. To znaczy to co myślałam wewnątrz brałam za istniejące w zewnętrznej rzeczywistości.
Aż do momentu, gdy Małgorzata nie zaczęła domagać się publicznie nowego wpisu, dołączył do niej Kuba, a Doktor starał się mnie podobno wybronić, ale i tak wdał się w dyskusję.  Tłumaczyłam się zamętem w głowie, lecz mój powód blogowego opóźnienia, dzięki tej trójce okazał się zalążkiem nowego tekstu. Bo pierwszy krok – to przyznać się do zamętu, w sercu i w głowie, drugi – włożyć biegówki, a trzeci – ruszyć z miejsca, a wtedy wszystko się ułoży. (Myślę, że rower też zadziała). Zaplanowałam, że tego dnia przebiegnę 20 km, bo prezes drużyny ma wobec mnie bardzo ambitne plany. Trzeba trenować. Włożyłam więc buty, pobiegłam i było tak:
Robię małą rozgrzewkę. Dwie pętelki koło parku. Czuję się dobrze, choć zdaję sobie sprawę, że za mało dziś zjadłam. Staję na linii startu, którą sama sobie wyznaczyłam na początku ulicy. Podskakuję kilka razy jak na zawodach, wrzucam do serca intencję, bo wiem, że ona pomoże mi skończyć ten bieg. Ruszam. Kilkadziesiąt metrów biegnę bez wysiłku, ale szybko zaczyna mnie boleć prawe kolano. Próbuję to zignorować, ale jakaś część mnie, albo nie chce biec, albo sabotuje moje wysiłki, bo słyszę w głowie: masz już jedną endo, to możesz mieć drugą, nie powinnaś biec, trzeba sprawdzić dlaczego boli …
Zastanawiam się chwilę - przed biegiem przecież mnie nie bolało, biegnę raptem 10 minut, nic się nie mogło stać. Postanawiam się skupić na czym innym. Przypominam sobie sobotnie spotkanie naszej caminowej drużyny u księdza Michała. Jedliśmy pizze i oglądali wojtkowy film, o którym Wam już pisałam. Żartowaliśmy i raz po raz powtarzali, a pamiętacie? A pamiętacie? Śmialiśmy się tak głośno, że proboszcz z pewnością nie mógł spać. Wspominaliśmy i cieszyliśmy się sobą. Ale oprócz tamtych obrazów, była we mnie tęsknota i poczucie, że takie wspaniałe camino już nigdy się nie powtórzy. Tego dnia wróciłam bardzo późno do domu, a gdy Zuzanna pokazała mi niespodziankę, którą dla mnie przygotowała płakałam ze wzruszenia i z nadmiaru uczuć, które już na spotkaniu mną zawładnęły. Dlaczego tak mocno to wszystko czułam? Dziś myślę, że chodzi po prostu o bliskość z drugim człowiekiem, o wzajemną intymną relację, którą nawiązuje się z potrzeby obu stron. O tę wzruszającą pewność, że drugi człowiek, czuje podobnie i przygotował nam miejsce w swoim sercu.
 
Okładka płyty z autografem Any
Scena po koncercie
Przypominam sobie to wszystko i biegnę dalej, ale znowu ta moja wewnętrzna sabotażystka szepce mi do ucha, że wciąż nie mam pomysłu na wpis, a wtedy czuję, że całą prawą stronę ciała mam spiętą, boli mnie udo i stopa. To pewnie powięź. Już raz tak miałam. Sabotażystka zaciera ręce i mówi – wiesz, że nie możesz dalej biec, musisz wrócić, odpocząć, iść na masaż i dopiero wrócić do biegania. Przechodzę na chwilę do marszu, ale ja bardzo chcę przebiec te 20 kilometrów, poza tym mam intencję, a na niej mi szczególnie zleży. Bardzo. Biegnę dalej i myślę, że przecież nie zawsze biegnie się dobrze, czasem jest ciężko. Tak to po prostu jest. Muszę skupić myśli na czym innym. Wracam więc do koncertu Any Moury, na którym byłam we Wrocławiu. To spełnione marzenie. Skreślone z listy marzeń dzięki Doktorowi i Kubie. Tak, tak, byłam tam naprawdę, zanurzona w dźwiękach fado.  To wydarzenie to było coś więcej niż koncert, pokazało, że marzenia naprawdę się spełniają. Emocje, które mi wówczas towarzyszyły … no cóż znowu musiałam wypłakać.
Synagoga, w której odbywał się koncert
Teraz biegnę, biegnę, zaczynają boleć mnie łydki i …. Jejku, muszę do toalety, to mi się jeszcze nigdy nie zdarzyło! Biegnę i myślę, co ja mam zrobić. Może faktycznie wrócę do domu? A przebiegnę ten dystans jutro, przecież to nie zawody … sabotażystka znajduje wciąż nowe argumenty. Ale ja sobie zaplanowałam, że zrobię to dziś, a poza tym biegnę w intencji, a chcę tego, chcę tego jak cholera! Więc gdy widzę stację benzynową zbiegam na chwilkę z trasy.
Po dwóch minutach biegnę dalej. Po mojej lewej stronie powoli zachodzi słońce, spoglądam na czerwoną kulę pomiędzy lasem a polem. Jak pięknie. Wiosennie pachnie ziemią i słyszę ptaki w zaroślach. Wybiegłam już z miasta. Nagle spostrzegam, że nic mnie nie boli, a nogi dosłownie same mnie niosą. Jak przyjemnie! Jest moc! A jeśli to Życie albo po prostu Anioł Stróż sprawdza, czy ja naprawdę tego chcę? I stąd te trudności – myślę. Jeśli nie spasujesz, nie odpuścisz, pokazujesz, że chcesz i wtedy to dostaniesz. Na samą myśl, że dostanę, to, czego pragnę – biegnę szybciej. Jak wspaniale mi się biegnie, jaka jestem silna! Oto zobaczcie wszystkie małe wewnętrzne sabotażystki, Aniołowie i wszyscy Święci jak ja chcę! Jak daję radę! Jak pokonuję trudności!
Te drugie dziesięć kilometrów biegnę z taką radością jakbym dostała już to, czego pragnę. Czy jestem zmęczona? Oczywiście. Ale jaka szczęśliwa!
W domu rozciągam się jeszcze, a potem kładę na podłodze i rozmyślam. Zamęt pochodzi z tego, że opieramy się sercu, że nie ma spójności pomiędzy pragnieniami i czynami, ponieważ boimy się robić to, czego pragniemy. Chcemy czegoś, ale robimy, co innego, najczęściej ze strachu, przed zmianą, krytyką, wyśmianiem, odrzuceniem, poczuciem winy. Jeśli na to nałożą się jeszcze oczekiwania innych ludzi, a my będziemy chcieli im dogodzić powstanie chaos. Kompletny chaos w głowie i sercu. Żeby ruszyć dalej trzeba posprzątać ten cały bałagan. Poukładać. Wrócić do serca. Wiedzieć, czego pragniemy i krok za krokiem walczyć o to. Czasami, jeśli nie najczęściej  - z samym sobą. 

Małgorzata, Kuba, Mariusz – tytuł jest Wasz.Dzięki.

Kuba wybacz, że trochę, go ugrzeczniłam ;) 


Małgorzata – wpis jest dla Ciebie, Ty chciałaś o zamęcie.