niedziela, 31 sierpnia 2014

Dygresja




To miał być całkiem inny tekst. Wymyśliłam dla niego tytuł „Szczęście w kategorii K40”. No i miałam jakiś niejasny obraz tego, co się w nim powinno znaleźć. Chciałam napisać co zrobiłam, a czego zaniechałam i poczułam się szczęśliwa, mocna i jak twierdzi Zuza - olśniewająca i bycza :)*. Ale po drodze zdarzyło się mnóstwo różnych rzeczy, które sprawiły, że dziś chcę napisać zupełnie coś innego, bo tamten wymyślony wcześniej tekst byłby teraz po prostu nieautentyczny. Przychodzi mi do głowy coś w rodzaju

Szczęście uniseks w rozmiarze uniwersalnym

Oczywiście ubrania w tak zwanym rozmiarze uniwersalnym wcale nie pasują na wszystkich, więc tytuł jest do bani. Chodzi mi raczej o to, że w ostatnim czasie spotkałam się i rozmawiałam z osobami w różnym wieku, kobietami i mężczyznami, dziewczętami i chłopcami, wierzącymi i agnostykami, którzy dostali od życia jakąś trudność do poradzenia sobie; zgubiłam się w miejscu, które znam i w którym czułam się bezpiecznie; a moja córka powiedziała mi, że cieszy się że jej matka myśli prawą półkulą. Niby od Sasa do lasa, a jednak w efekcie chodzi o to samo.  Zuzanna chce nauczyć się grać na gitarze, pytała mnie, czy to ma sens i czy kupić gitarę, czy to się w ogóle opłaca. Odpowiedziałam, że jasne kupujemy gitarę, trzeba próbować różnych rzeczy, żeby się dowiedzieć co się lubi, czerpać dla siebie z różnorodności  świata. Zuzanna ucieszyła się z mojej rady, bo w głębi duszy bardzo chce spróbować i zamówiłyśmy gitarę, a Zuzanna wydała oświadczenie o użytkowaniu przeze mnie prawej półkuli.
Wybrałam się na spacer w miejsce, które mniej więcej znam. To właściwe park – specjalnie do spacerowania. Tego dnia od rana padło, była mgła i zaczął zapadać zmrok, który jak to  zwykle bywa w takich razach ostatecznie zapadł zupełnie nagle, chociaż można się było przecież spodziewać, że zapadnie. Ciemność była wilgotna i chłodna. Ale przyjemna. Była ciemnością z dzieciństwa, gdy biega się po podwórku do pierwszego zmroku, przyjazna, choć odbierająca jasność widzenia. Zgubiłam się i nie wiedziałam, gdzie jestem, choć jednocześnie przecież wiedziałam, szukałam drogi będąc na drodze, wyszłam z innej strony i musiałam kawałek wrócić. Czułam już chłód nocy, szczypiący w dłonie, dawało mi to przyjemne poczucie, że żyję.  Wróciłam we właściwe miejsce. Nie tylko dzięki sobie. Pomyślałam  później, że można się zgubić na właściwej drodze, na chwilę stracić rozeznanie, orientację… że nawet trochę przyjemne to jest. Oczywiście to zależy z kim się zgubić. Moja koleżanka ma powiedzenie, że lepiej z mądrym zgubić, niż z głupim znaleźć. Pewnie do gubienia się to też się odnosi. Ja się zgubiłam i znalazłam z mądrym. W sumie oceniam to jako przyjemne zdarzenie i jeszcze nigdy nie zgubiłam się w parku, choć zgubiłam się na przykład na mecie, co nie było aż tak miękkim doświadczeniem jak ten park, bo wtedy myślałam, że meta jest w tym samym miejscu gdzie start. I przeraziłam się, że po drodze (5 km) całkiem zgłupiałam i nie rozpoznaję miejsca, gdzie wcześniej byłam. Teraz się z tego śmieję i opowiadam jako zabawną anegdotkę, ale wtedy byłam naprawdę przestraszona i zdezorientowana przez dobrych kilka minut. Potem zauważyłam, że większość biegaczy, czuje się podobnie jak ja, trochę się uspokoiłam i ruszyłam z innymi szukać startu i depozytu, gdzie zostawiłam suche ciuchy, których bardzo potrzebowałam, bo przez cały bieg padało i przemokłam na amen.
Jak wcześniej napisałam rozmawiałam ostatnio z wieloma osobami, to nie były zdawkowe czy kurtuazyjne  rozmowy, lecz bardzo szczere, emocjonalne, mocne, soczyste, ważne, nabrzmiałe. Były istotne. Nie zostawiłam ich za sobą, myślę o tym wciąż i szukam analogii, nauki, pociechy, nadziei.
Dlatego tak mi zapadły w serce te dwie sytuacje: jedna z gitarą i druga z zagubieniem. Takie zdarzenia zupełnie zwykłe, ale przez tę zwykłość wyciągam z nich uniwersalną naukę. (Mam taką przywarę, żeby wyciągać uniwersalną naukę z różnych zdarzeń).
Banał bo banał, ale prawda jest taka, że wszyscy chcą być szczęśliwi. A to jest i proste i trudne jednocześnie. To zdarzenie z gitarą uświadomiło mi, że warto próbować nowych rzeczy, nawet wbrew zdrowemu rozsądkowi i logice. Po co Zuzannie gitara, przecież nie jest wybitnie utalentowana muzycznie. A jednak już pierwszego dnia nastroiła gitarę i nauczyła się paru chwytów. A ile miała radości! Natomiast zgubienie się przyjąć jako coś naturalnego w życiu i mówię tu oczywiście o pewnej metaforze i po prostu spokojnie się odnaleźć, czerpiąc przyjemność z towarzystwa i pejzażu. No i ta prawa półkula! Od czasu do czasu posłużyć się prawą półkulą. Nawet jeśli nie jest się matką. 
* synonimy do słowa fajna, Słownik synonimów polskich, PWN, 2004.
Któregoś dnia byłam dość zmęczona po pracy, ale poszłam jeszcze do kiosku, żeby dokupić kolejną część komiksu, które Zuzanna kolekcjonuje. Jesteś najfajniejsza - powiedziała moja córka w ramach podziękowania, gdy wręczałam jej komiks. Wymyśl coś nowego - odparłam - bo to już wiele razy słyszałam, albo zajrzyj do słownika. No i Zuzanna zrobiła to, co zaproponowałam. Teraz śmieje się ze mnie, że jestem bycza. I olśniewająca oczywiście.

niedziela, 17 sierpnia 2014

Nocny bieg, który też jest jakimś początkiem, choć mógł być końcem


Bieg Nocny, Czerwionka-Leszczyny to był pamiętny bieg. Czasem tutaj sytuuję początek opowieści, kiedy chcę przywołać fakty. A było tak:
Cieszyłam się na ten start, nocna dziesiątka - to lubię, najczęściej trenuję wieczorami, więc w biegach nocnych po prostu mniej się męczę. Podoba mi się też ten nieco wyciszony i odrobinę tajemniczy klimat biegania w ciemnościach. Przed startem bolało mnie trochę udo, ale rozgrzałam się i przeszło. No dobra - bolało mnie już wcześniej, od kilku dni odczuwałam w tym miejscu - pomiędzy udem a biodrem - niewielki dyskomfort. Ale kto by na to zwracał uwagę, kiedy można pobiec! No to biegnę!

Start! Ruszamy! Najpierw jest spory podbieg. Zostaję trochę w tyle, ale potem przyspieszę na rondzie, kiedy inni będą już nieco zmęczeni. Lubię biegać w małych miejscowościach, zawsze jest fajna atmosfera, publiczność ustawia się na trasie i dopinguje. Teraz też tak jest. Staram się uregulować oddech. Dopiero drugi kilometr, jeszcze osiem. W tym momencie meta wydaje się u kresu czasów. Biegnę, biegnę, biegnę. Za chwilę zacznę drugie okrążenie. Obok mnie biegnie chłopak w czerwonych spodenkach. Mamy podobne tempo, będę się go trzymać.  Musiał przyjechać z większą ekipą niż ja, albo jest stąd, bo znajomi krzyczą do niego z pobocza. Biegniemy, biegniemy, biegniemy, biegniemy. Na rondzie policjanci wstrzymują ruch. Biegniemy, biegniemy. Dołącza do nas dwóch chłopaków, jeden ma słuchawki w uszach. Nigdy jeszcze nie biegałam z muzyką. Muszę w końcu spróbować. Chciałabym mieć lepszy czas niż w Krakowie. Przyspieszam. Jeszcze trochę i zaczniemy trzecie okrążenie. Tutaj między domami jest ciemno, zbyt ciemno, można się potknąć i przewrócić, patrzę pod nogi. Dzieci wyciągają ręce do biegaczy, przybijamy piątkę. Biegnę, biegnę, biegnę. Jakiś pijaczek krzyczy: zobacz jak ta dziewięćdziesiątka dziewiątka zapierdala! 99 to mój numer. Skoro tak to jeszcze przyspieszam. Rozpoczynam trzecie okrążenie! Zostały tylko trzy kilometry! Cóż to jest trzy kilometry! Trochę mnie noga boli w pachwinie, ale dam radę. Biegnę, biegnę, biegnę. Jeszcze tylko dwa. Noga mnie boli, bardzo. Muszę trochę zwolnić. Chłopak w czerwonych spodenkach biegnie teraz przede mną. Kurwa! Noga mnie boi! Bardzo! Muszę biec. Nie mogę się zatrzymać. Nie mogę się zatrzymać. Nie mogę się zatrzymać.  Boli! Jezu! Jak mnie boli! Dam radę! Zaraz będzie meta. Chłopak w czerwonych spodenkach jest daleko przede mną, zaraz będzie na mecie! Dam radę! Jeszcze trochę! Jeszcze trochę! Jeszcze trochę! Boże, jak się zatrzymam to upadnę! Musze biec! Muszę, kurwa, biec! Wpadam na metę. Mam lepszy czas niż w Krakowie. Nie wiem jakim cudem. A więc gdyby nie noga, miałabym jeszcze lepszy! Nie mogę się ruszyć. Strasznie mnie boli. Darek prowadzi mnie do ambulansu. Dostaję maść, która mam sobie posmarować nogę. Ratownicy nie są zbyt przejęci, a ja nie mogę chodzić! 
Tak to później opisałam. Będę tu jeszcze cytować tę opowieść, której dałam tytuł "Szłam przez las eukaliptusowy", ale na razie skończę tę część biegowej historii:
Do domu wracałam na  czworakach. Bez metafory. Dosłownie. Inaczej się nie dało. Miałam nadzieję, ze do rana mi przejdzie, ale nie przeszło. Najpierw ostry dyżur w szpitalu - niestety to nic nie dało. Następnego dnia próbowałam gdzieś się umówić do lekarza sportowego na wizytę, jednak to wcale nie jest takie łatwe, załatwić wizytę z dnia na dzień. W końcu mi się udało.
- Niech mnie Pan ratuje doktorze - powiedziałam - bo ja za dwa dni wyjeżdżam na Białoruś, a potem wyruszam do Portugalii. 
Doktor zrobił usg, rtg i dał blokadę. Uratował mnie, ale musiałam poruszać się o kuli. Szczęście, że mogłam się w ogóle poruszać! 
- Trochę się martwię, że nie przyjdzie pani na kontrolę - powiedział doktor i dał mi swój numer telefonu na wszelki wypadek. Ale ja się nie martwiłam. Przecież prawie mnie nie bolało. Przejdzie i znów będę biegać.  A z Portugalii przywiozłam już zwerbalizowaną wtedy myśl - NIE WIEM JAK BĘDZIE, ALE WIEM ŻE BĘDZIE DOBRZE :)

 

piątek, 15 sierpnia 2014

Dzień dobry Brago!



Uwielbiam latać. Latanie jest niesamowitą ekspresją. Start. I to wyjątkowe uczucie wznoszenia się, radości, oczekiwania - energia! ruch! siła! moc! A potem błogi spokój w chmurach, w białym delikatnym puchu, spokojny szum powietrza - wtedy zasypiam. Tak też się stało po drodze do Frankfurtu, gdzie miałyśmy przesiadkę do Porto. Tam też pokochałam lotniska, bo w nich ujawnia się cała różnorodność i obfitość świata. Przemierzają je ludzie różnych ras, narodowości, profesji, wyznań, o różnych światopoglądach i zamiłowaniach. Lubię im się przyglądać i wyobrażać sobie, gdzie i po co podróżują. Ale najfajniejsze jest to, że ja do nich też należę, jestem jedną z nich. Lubię to poczucie niezależności i wolności, które towarzyszy mi na lotnisku, to oczekiwanie na niewiadome, które po prostu wisi w powietrzu, a równocześnie wielkiej wspólnoty wszystkich będących właśnie w podróży. Lotniska są jak wielkie portale, przez które można teleportować się do innych światów - wystarczy kupić bilet. Słyszycie ten oddech nowej przygody, która drzemie przed waszą bramką?

W samolocie do Porto także spałam. Nigdzie się tak dobrze nie wyśpię jak w samolocie, no może w alberdze, ale o tym później.
W Porto przywitał nas Fernando - Portugalczyk, który będzie naszym opiekunem przez następny tydzień. Spotkam go jeszcze później i wtedy też potwierdzi się moje pierwsze wrażenie, że to niesamowicie serdeczny i troskliwy człowiek. Wtedy, w czerwcu Fernando zawiózł nas do hotelu w Bradze - najpiękniejszego miasta, jakie w życiu widziałam. Potem najpiękniejszym miastem jakie w życiu widziałam okaże się jeszcze Porto, Barcelos, Lizbona, Ponte de Lima i kilka innych portugalskich miast. Nasz hotel to był skrajny luksus - piękne pokoje ze wspaniałymi łazienkami, wygodne łóżka, pyszne śniadanie. Byłyśmy tak zaopiekowane jak nigdy w życiu, Fernando woził nas nad ocean i nad lagunę, do muzeów i do kościołów, na obiad, deser i kolację. Wspaniale! Słuchałyśmy fado i tańczyły pod palmami, jadły ośmiornicę, piły espresso i sangrię. Życie było piękne! Otwierałam rano okiennice i wołałam Dzień dobry Brago! A w oddali biły dzwony kościołów. A wiecie jak biją dzwony portugalskich kościołów? "łap dzień, bierz chwilę" - wołają. Byłam po prostu szczęśliwa - łyk kawy na języku - cud! bieg nad oceanem - cud! łzy w kościele Bom Jesus do Monte - cud! Braga to miasto zabytek, pełna jest średniowiecznych kościołów, rzymskich dróg, starych kamienic, gdzie nie stąpniesz tam historia. A 23 czerwca jest w tym mieście wielkim świętem, ponieważ św. Jan jest patronem Bragi. Przez ulice maszerują wtedy grupy bębniarzy, którzy uderzają w ogromne bębny, a pot spływa im po skroniach; idą tancerze w ludowych strojach, którzy tańcząc stukają obcasami; ludzie wylegają na ulicę i uderzają się w głowę plastikowymi młoteczkami, bo takie uderzenie przynosi szczęście i pomyślność.

Kupiłam taki młoteczek, ale nie potrafiłam nikogo uderzyć - przecież to strasznie głupie walić młotkiem obcego człowieka na ulicy! Chciałam i nie mogłam. Aż nagle pach! Poczułam, że ktoś zdzielił mnie w głowę. Podskoczyłam, zamachnęłam się i ze śmiechem oddałam temu, kto akurat koło mnie przechodził. Potem już podbiegałam do ludzi waliłam ich młotkiem po głowie i byłam uderzana, śmiałam się, piszczałam, pokrzykiwałam - bawiłam się na wielkim portugalskim święcie św. Jana. Byłam tak oszałamiająco szczęśliwa, że postanowiłam tu wrócić. Nocami przebierałam się w biegowe ciuchy i biegałam, czułam się całkowicie bezpieczna i całkowicie u siebie - to uczucie już nigdy i w żadnych okolicznościach w Portugalii mnie nie opuści. A okoliczności będą takie, że można by się było bać jak cholera.

Biegnij lala, biegnij, czyli jak dogonić radość życia

Siedziałam na wieży. Na wieży było ciemno i zimno. Zawsze i niezależnie od pory roku. Miałam do dyspozycji jedną trzecią biurka i stary komputer. Pozostałą część biurka zajmował Pan Mieczysław. Był kiedyś dyrektorem tej instytucji, ale teraz przebywał tu na zesłaniu i na dodatek zjawiałam się ja. Musiałam mu okropnie przeszkadzać samym swoim istnieniem. Ale potrzebowałam pieniędzy, choćby najmniejszych, więc musiałam tam być ... Tak mogłabym zacząć tę opowieść ...
Albo tak:
Zupełnie niespodziewanie zadzwoniła do mnie Justyna z pytaniem, czy możemy się spotkać, zaprosiłam ją do siebie. Zjawiła się popołudniu z ślicznymi różyczkami w doniczce i zaczęła jakoś dziwnie przez opłotki: "wiesz, każdy powinien mieć taką pracę, która daje mu trochę czasu na życie, nie można przecież żyć, żeby pracować ..."
Przerwałam jej  trochę zaniepokojona : "powiedz proszę wprost o co chodzi".
- Czy przyjęłabyś pracę jako sekretarz biura senatorskiego mojego męża - odpowiedziała.
Przyjęłam. Do biura na praktykę przyszedł Kajetan. Opowiadał mi o bieganiu ...
Tak czy inaczej zacznę tę opowieść (a zawsze mam trudność z początkami, ze znalezieniem początku nici, z  której rozwija się opowieść), fakty są takie, że byłam smutna, byłam bardzo smutna, bo przydarzyły mi się prawie wszystkie życiowe nieszczęścia, plagi, trudności, problemy, albo jak wolę teraz mówić wyzwania. Jednak w tym całym wszechogarniającym smutku i biernym trwaniu tliła się iskierka nadziei, wiary, że mogę być po prostu szczęśliwa. Była tak maleńka, że często zupełnie traciłam ją z oczu. Zalegała wtedy ciemność, bardziej mroczna niż ta na wieży. Mała, bo mała musiała być jednak silną iskierką, a i pewnie trochę rozdmuchiwaną czasami przez tych, którzy mnie kochają, ponieważ pewnego dnia pomyślałam, że już dłużej nie wytrzymam i wzięłam swój komputer, zniosłam go z wieży piętro niżej do słonecznego pokoju z balkonem. Postanowiłam przejąć go przez zasiedzenie. Czy to nie symboliczne? Ja po prostu wzięłam sprawy w swoje ręce. Jak ja się tam cudownie poczułam, przez duże balkonowe okno wpadało słońce, przylatywały ptaki, zaglądały zielone liście drzew! Spędzałam tam dwa i pół dnia tygodniowe, drugie tyle w biurze senatorskim. W piątki Kajetan opowiadał o bieganiu. Czy mnie namawiał? Nigdy! A i tak postanowiłam spróbować. Pewnego dnia ubrałam leginsy (zwykłe, wcale nie sportowe) i białą koszulkę i wyszłam z domu. Matko! jak dziwnie się czułam, wydawało mi się, że jestem jakby rozebrana! Ruszyłam, obserwowałam wszystko wokół siebie, peszyły mnie spojrzenia przechodniów, po 500 metrach byłam zdyszana, czerwona i kompletnie bez sił. Przebiegłam 1400 metrów (może to był inny dystans, ale tak często to opowiadam, że ten stał się już taką mityczną odległością, faktem opowieściowym), położyłam się na podłodze i zdychałam. Zdychałam, zdychałam ..., potem podniosłam się i w moim sercu pojawiła się druga iskierka - że kurcze, ja chyba będę biegać! Wyszłam na trening następnego dnia i następnego. Nie kupowałam jeszcze biegowych ciuchów, chciałam mieć choć ciut pewności, że wytrwam. Dałam radę i po miesiącu zakupiłam najpierw spodenki, potem buty biegowe i koszulkę, z wyprzedaży, bo wciąż jeszcze nie wiedziała jak będzie ...
A było tak:
22 czerwca miałam wystartować w swoich pierwszych zawodach. 23 czerwca wylatywałam do Portugalii z projektu Leonardo da Vinci. Tu jestem winna wielką wdzięczność Maćkowi, który przekonał mnie, żebym napisała wniosek ze swoją kandydaturą, podczas gdy ja wcale nie chciałam nigdzie wyjeżdżać z tej mojej instytucji. Komisja wybrała mnie i siedem innych dziewczyn.
Wystartowałam. Dystans 5,5 km. Bieg przełajowy. Po drodze miałam zamiar porzygać się, siąść pod krzaczkiem i płakać, położyć się i nigdy nie wstać, umrzeć, widziałam też, rzeczy, których wcale nie było, słyszałam dziwne głosy, zlewałam się potem, bolał mnie brzuch, tuż przed metą postanowiłam już nigdy nie biegać. Na finiszu przyspieszyłam, wpadłam na metę i z trudem łapałam oddech, umarłam i urodziłam się na nowo, poczułam, że dałam radę! jestem mocna! jestem świetna! kiedy następny bieg! ja chcę biegać! ja chcę biegać! ja chcę biegać!
Następnego dnia, a właściwie przedświtu - godzina piąta rano, siedziałam z dziewczynami na lotnisku w Pyrzowicach. Byłam niespokojna, trochę przestraszona, od 16 lat nie byłam za granicą, od dawna nie podróżowałam w ogóle nigdzie. Jednak w moim sercu była już radość, biegowa radość ruchu, życia, fizycznej sprawności i dlatego wtedy nad ranem pojawiła się w mojej głowie myśl "Witaj przygodo" i ta myśl otworzyła moja serce. Zakochałam się. Zakochałam się w Portugalii. Zaczęłam też cierpieć na pewną chorobę - sukienkową obsesję. Do tej pory uważałam na to, żeby wyglądać w miarę dobrze. Teraz chciałam wyglądać pięknie. Zaczęłam nosić sukienki, buty na obcasie i rozpuszczone włosy albo biegowe ciuchy. W obu przypadkach czułam się dobrze. Biegnij lala, biegnij - mówiłam sobie na treningu, kiedy traciłam siły. I biegłam. Dalej biegnę. K40 to moja kategoria biegowa. A co się zdarzyło w Portugalii, opowiem następnym razem. Dziś mogę powiedzieć, że to miłość mojego życia.