czwartek, 22 października 2015

Kiedy droga jest domem



Już od mojej podróżniczej inicjacji miałam wyrzuty sumienia. Za każdym razem, gdy wyruszałam musiałam tłumaczyć sobie i innym dlaczego to robię i słowami gładkimi jak niedzielny obiad uśmierzać niepokój, że coś jest ze mną nie tak. Wszystko skończyło się radykalnie i nieodwołalnie wraz z tegorocznym camino, którego już się nie da w ten sposób obłaskawić, ugłaskać i ugrzecznić. Nawet najbardziej zdawkowa opowieść o tej Drodze pokazuje jak bardzo była ona szalona, dzika, nieokiełznana, nieprzewidywalna, fascynująca, wciągająca, nieprzewidywalna, niebezpieczna, ukochana, uspokajająca, stabilizująca, pobożna, święta. Jak bardzo ta Droga była i jest przy mnie/we mnie wciąż. Wszystko zaczęło się od smsa do Kajetana już pierwszego dnia gdy zarzuciłam plecak, zrobiłam kilka kroków, a gdy ogarnęło mnie to uczucie błogości, które psychologowie nazywają przepływem, napisałam: Wędrując czuję się jak u siebie. Witaj w domu – odpisał. 

Zapraszam więc Was do mnie, rozgościcie się proszę, tutaj można usiąść przy drodze, na tym wygiętym konarze i popatrzeć na pole słoneczników, jeśli ktoś woli cień, będzie mu lepiej pod palmą albo tutaj na skraju lasu, gdzie pachnie eukaliptusem. Zaraz podam chłodną wodę z fontanny przy drodze. A może hiszpańskie wino z plastikowej butelki? Czy ktoś chciałby ukraiński kwas chlebowy? Rumianek podawany w Portugalii jako herbata? Może ktoś spragniony opowieści? To wszystko będzie, Portugalia, Hiszpania, a potem jeszcze Ukraina, krok za krokiem … 

Idę więc, a mój umysł z wytrwałością godną biegacza poszukuje wytłumaczenia, dlaczego jestem tu u siebie, dlaczego tak dobrze się czuję, dlaczego droga jest domem. Choć tak naprawdę mojemu umysłowi, który w tej sprawie akurat kooperuje z ego a nie z sercem, nie chodzi o wyjaśnienie, lecz usprawiedliwienie. A usprawiedliwienia nie ma, dlatego biedaczyna nie może go znaleźć. (Usprawiedliwienia nie ma, jest wybór). Z tego też powodu moja towarzyszka Dob nie przyjmuje do wiadomości, że jestem nomadką.
- Nie jesteś nomadką! – prawie podnosi głos do krzyku – nie możesz być! Musisz się jakoś urządzić każdy musi mieć jakieś miejsce! Każdy musi normalnie żyć!
Te słowa wprawiają mój umysł w szaleńcze poruszenie, pędzi teraz jak chomik w kołowrotku i dalej nic. Nic a nic. Przypomina mi się za to wiersz Bronisławy Ostrowskiej: 

Magdaleno, ciszo polna,
Magdaleno, ciszo leśna,

Która zlewasz mi pod nogi
Miłosierny balsam drogi
i ocierasz włosy swemi
stopy, pylne kurzem ziemi

z wszechboleści - bezboleśna,
z wszechniewoli - siostro wolna,

Dzięki tobie- ciszo leśna...
Dzięki tobie- ciszo polna...

Powtarzam go sobie w myślach, bo jest piękny, bo jest o Magdalenie, o drodze, o wolności. Bo droga jest balsamem, bo droga jest miłosierna i wybaczająca. Gdy boli i choruje dusza, powinno się wypisywać receptę na drogę. Nie ma lepszego lekarstwa, skuteczniejszej terapii. Droga jest jak miłość – nie szuka swego, daje siłę i nadzieję, jest cierpliwa i uczy cierpliwości, a jeśli zaufasz doświadczysz cudu. 

Powtarzam więc wiersz w myślach i gdy podnoszę różowy kamień spod nóg, wiem, że znalazłam część odpowiedzi, która brzmi – ponieważ w drodze lubię siebie. Bardzo lubię siebie. Teraz to poezja naprowadziła mnie na ten ślad, za kilka tygodni powiem Kajetanowi w Odessie – to między innymi sztuka sprawiła, że mogliśmy przetrwać jako ludzkość. I jeszcze więcej się wydarzy – tam po wyjściu z Muzeum Puszkina przyznam, że to właśnie literatura jest moim drugim domem.  
I tak oto wyruszyłam w drogę bezdomna, a teraz okazuje się, że mieszkam pięknie w dwóch wspaniałych domach, rozległych jak step po niekończący się horyzont, przytulnych jak opiekuńcze ramiona, dobrych jak chleb. Tych domów nikt nie może mi zabrać, ani zburzyć, przejąć, zająć, czy zawłaszczyć. Nikt nie może mnie z nich wymeldować, ani wyrzucić. Nie da się tego zrobić, ponieważ ja ich nie posiadam, a mimo to je mam. Dlatego serce to rozumie, a ego nie.
Czuję się usatysfakcjonowana, nawet umysł się wyciszył, ułożył się wygodnie i czeka na niewiadomo co. I wtedy pojawia się ona – moja nagroda.  

Zalazłam tę książkę w katalogu internetowym, szukałam oczywiście czegoś innego. Wypożyczam ją tylko ze względu na tytuł (Z myśli hiszpańskiej i iberoamerykańskiej. Filozofia. Literatura. Mistyka) i moich hiszpańskich, poznanych w drodze znajomych Miguela i Jose. Niczego się po niej nie spodziewam. Przeglądam ją może nawet po części dlatego, żeby się później pochwalić, że znam coś hiszpańskiego …  Przeglądam  ją z zainteresowaniem, lecz nie oczekując niczego … A tu nagle, niespodziewanie, bez ostrzeżenia wychodzi mi na spotkanie Maria Zambrano, filozofka i eseistka, o której mówi się, że należała do pokolenia „Hiszpanii pielgrzymującej” (żyła w latach 1904 -1991) i pisała o byciu w drodze. A jak ona o tym pisała! Powiem Wam jeszcze, że była pierwszą kobietą, której przyznano literacką nagrodę Miguela Cervantesa.  

Zachłystuję się tekstem o Marii Zambrano. Nie tylko mnie uszczęśliwia, ale także przypieczętowuje ostatecznie moje wyznanie, gdy czytam cytat z eseju węgierskiego myśliciela Lukasa:
„Świat tak rozległy wydaje się domem, bo ogień płonący w duszy jest tej samej natury, co gwiazdy. Granice między światem a jednostką, światłem a ogniem są wyraźne, lecz ostateczna obcość nigdy ich nie rozdziela. Gdyż ogień jest duszą każdego światła i w światło odziewa się każdy ogień. W owej dwoistości każdy czyn duszy nabiera cech skończoności i rozumności; staje się doskonały w swym sensie i zrazem doskonały dla zmysłów; jest to doskonałość duszy, spoczywającej w sobie podczas działania”. 

Jakże się cieszę, że nie jestem tu sama, że jestem w tak wspaniałym towarzystwie, że tylko siąść podziwiać i się sycić. Nie śmiem nazwać pozostałych domowników bratnimi duszami, tak są wspaniali, ja ich nawet wszystkich nie znam! Wyobrażacie sobie, co jest przede mną?! Jaka rozkosz poznawania! Tak, tak, właśnie – to znów część odpowiedzi uwielbiam poznawać, odkrywać, dowiadywać się nowego. A ruch, zmiana, ruch, zmiana scalają duszę, integrują mnie w sobie. Doświadczanie nowego, poznawanie w ruchu to odkrywanie siebie i świata, tego co zewnętrzne i tego, co wewnętrzne. To ukojenie, ukołysanie siebie w kołysce świata.
Być może kiedyś wrócę jak Odys, a być może nie, bo zajdę tak daleko, że aż stanę się wędrówką, drogą … dziś biorę sobie do serca, a Wam zostawiam na zakończenie do kontemplacji słowa hiszpańskiego poety Luisa Cernudy: 

Idź dalej, przed siebie i nie powracaj,
Wierny do końca swej drogi i życia,
Nie tęsknij za łatwiejszym losem,
Stopy stawiaj na ziemi wcześniej nie odkrytej,
Oglądaj to, czego oczy twoje nigdy nie widziały.

**


Ten tekst jest wyznaniem, które niezbyt łatwo było mi upublicznić, ponieważ wobec niektórych osób, chciałabym uchodzić za kogoś, kto wcale nie musi być w ruchu. Prawdopodobnie niesłusznie, bo być może kochają mnie dokładnie taką jaką jestem teraz :) albo nie kochają mnie wcale, ale wtedy i tak nie warto zabiegać o ich względy. Tak czy siak opublikowanie tego tekstu jest wyjściem poza mój strach. Tego właśnie uczy droga. 

Ten tekst jest dla Arka, mojego wieloletniego Przyjaciela. Dziękuję. 


Książka, o której pisałam to: Z myśli hiszpańskiej i iberoamerykańskiej. Filozofia. Literatura. Mistyka, praca zbiorowa pod redakcją M. Jagłowskiego i D. Sepczyńskiej, Olsztyn 2006. Artykuł o Marii Zambrano napisała Judyta Wachowska; jego tytuł brzmi: Maria Zambrano: nomadyzm jako przestrzeń wolności.

piątek, 31 lipca 2015

Cukierki Cioci Romy



Wiele rzeczy działo się szybko jedne po drugich, a właściwie ja je trochę nadziewałam moim pragnieniem, a potem puszczałam wolno, żeby się już działy same, dowolnie i spontanicznie. A ja siedziałam, a raczej chodziłam w samym środku tego dziania się, mnie zaś nachodziły różne myśli i uczucia. Byłam w wielu miejscach i spotkałam wielu ludzi, wysłuchałam też wiele opowieści. Niektóre z nich urzekły mnie tak bardzo, że chciałam posłuchać dalszych ciągów albo prologów. I właśnie  dlatego znalazłam się u Romy, którą wcześniej poznałam na konferencji w Toruniu (pisałam tu o tym). Ale zrobiłam także ten fantastyczny życiowy manewr – w powodzi możliwości wybrałam jedną, w niewielkim stopniu racjonalną i dałam się jej poprowadzić. A może ponieść…?
czekoladka od Romy
25 lipca przypada święto Jakuba Apostoła. W Santiago to wielki festyn, ale i w naszych polskich jakubowych parafiach w tym dniu mnóstwo się dzieje. Ja jadę do Torunia, ponieważ w pobliskiej gminie Ciechocin odbędzie się I półmaraton szlakiem św. Jakuba, a także festiwal, na którym zamierzam wystawić caminowe skarpetki. Teraz jednak podróżuję pociągiem i zastanawiam się, co ja tu właściwie robię i co znów mi do głowy strzeliło. Dlaczego ciągle jestem w drodze i czy nie mogłabym jakoś bardziej statycznie spędzić czasu. Moje rozmyślania raz po raz przerywa młody mężczyzna, który wsiadł do tego samego przedziału. Rzuca w powietrze krótkie zdania i czeka, czy ktoś je pochwyci. Ale nikt się nie odzywa, ani ja, ani starsza kobieta, która jedzie z nami. Chłopak spogląda na nas sprawdzająco i uśmiecha się od ucha do ucha. Wcale nie chce mi się prowadzić rozmowy z takim wesołkowatym typem, skoro mam swoje myśli ciasno upakowane w głowie, lecz mimo to dopytuję niezobowiązująco o jakiś niezbyt ważny detal. I wtedy on mnie łapie i już nie wypuszcza z potoku swojej historii. Stoję tam zupełnie obezwładniona jak pod wodospadem. Dowiaduję się, że pracuje za granicą, w tartaku, że dopiero co urodził mu się syn, a córka ma już sześć lat, że świetnie zarabia i żona nie musi pracować. I że rodzice zginęli w wypadku samochodowym, gdy miał osiemnaści lat, a wtedy jako najstarszy przejął opiekę nad trójką swojego rodzeństwa. No co mam powiedzieć?! jestem pod wrażeniem! Co tam pod wrażeniem! Jestem pełna podziwu! To jest człowiek sukcesu – myślę – to jest dopiero ktoś! I karcę się w duchu, że taka byłam oporna, że mało brakowało, a nigdy bym tej opowieści nie usłyszała. Gdy wysiada, życzę mu powodzenia. Z całego serca. Choć chyba nie muszę, bo on ma to powodzenie we krwi.  A wraz ze swoją opowieścią rozdaje je darmowo na prawo i lewo.
medal z Półmaratonu szlakiem św. Jakuba
Roma czeka na mnie na peronie. Gdy przyjeżdżamy do domu, stawia przede mną własnoręcznie upieczone ciasto, owoce z ogrodu jej rodziców, masło, miód, słodycze. I chociaż słodycze to zwykłe czekoladki ze sklepu, to one robią na mnie największe wrażanie. Roma dostała je od cioci, siostry swojej mamy. Ciocia przywozi cukierki, bo kiedyś, gdy była dzieckiem dostawała cukierki od swojej starszej siostry, czyli właśnie mamy Romy, która pojechała do szkoły z internatem, lecz gdy przyjeżdżała do domu, zawsze przywoziła cukierki. Dziewczyna nie miała za wiele pieniędzy, tyle co na bilety kolejowe i tramwajowe, ale za wszystko, co udało jej się zaoszczędzić (może czasem chodziła pieszo zamiast jechać tramwajem?) kupowała malinowe landrynki dla siostry. Ciocia Romy twierdzi, że te malinowe landrynki, to najlepsze cukierki jakie w życiu jadła. I dlatego dziś ona kupuje cukierki i rozdaje dzieciom albo dorosłym już siostrzenicom i siostrzeńcom. Myślę, że ma rację, że jej landrynki mają najwspanialszy smak siostrzanej miłości, szczerego dzieciństwa, radości ze spotkania z kochaną osobą. I mają w sobie całą tę nadzieję, którą znamy wszyscy - nawet jeśli to dzieciństwo nie było najlepsze z możliwych - że świat czeka na nas, żeby się otworzyć i odsłonić wszystkie skarby, które my będziemy mogli czerpać pełnymi garściami. Ciocia Romy rozdając dziś cukierki, oddaje całe dobro które wtedy otrzymała. Oddaje je w całkiem innej słodkiej walucie i innym ludziom, ale to jest wciąż to samo pełne miłości i wdzięczności dobro.
Kościół w Ciechocinie
Po półmaratonie, który był dla mnie jednym z trudniejszych biegów w jakich brałam udział, siedzę sobie – jeszcze w biegowych ciuchach – w małym kościółku w Ciechocinie. Rozglądam się z ciekawością po wnętrzu, szukam wizerunku mojego ulubionego Świętego Antoniego, czekam na rozpoczęcie mszy. Na lewo od ołtarza widzę obraz, na którym Antoni trzyma na rękach małego Jezusa. Spoglądam w górę, aby przyjrzeć się sufitowi, gdy nagle, zupełnie niespodziewanie spływa na mnie wybaczenie. Domyślacie się zapewne, że czułam się skrzywdzona, pisałam tu o tym trochę. Próbowałam się z tym uczuciem uporać na różne sposoby. Bardzo się starałam. Bardzo się starałam. Bardzo się starałam. A teraz bez żadnych starań z mojej strony – wybaczyłam, a właściwie otrzymałam to wybaczenie jak malinowe landrynki! Jaka poczułam się szczęśliwa! Uwolniona! Pełna wdzięczności! Nie muszę już pytać: dlaczego? Dlaczego? Co się stało? Nie muszę się dręczyć! Wybaczyłam, dostałam to wybaczenie, aby wybaczyć! Teraz mogę tylko dziękować. Dziękować, dziękować i być wdzięczna. I jestem.
Wracam do domu bogatsza, o wiele, wiele bogatsza, mam opowieść chłopaka z pociągu, malinowe landrynki i wybaczenie. Opieram głowę o okno, zamykam oczy i zasypiam. Gdy się rozpakowuję, znajduję w torebce czekoladkę od Romy, którą wręczyła mi na mecie. Trzymam w dłoni, zastanawiam się czy zjeść i postanawiam jeszcze ją zachować. Przez kilka następnych dni, będę wciąż badać moje serce, czy wybaczenie naprawdę tam jest. Chcę mieć pewność, zanim komuś to wyznam.
A Romie nie powiedziałam jeszcze nic o tym, co się wydarzyło. Mam nadzieję, że się ucieszy, jeśli przeczyta ten tekst. I powiem Wam, że jestem jej niesłychanie wdzięczna choćby za to, że odstąpiła mi własne łóżko, że była świetną ekipą techniczną na moim biegu, że bez niej w ogóle nie dotarłabym z Torunia do Ciechocina. Ale wiem także, że wcale nie muszę jej osobiście przekazywać mojej wdzięczności, że malinowe landrynki mogę ofiarować kiedy indziej i komu innemu. I tak będzie dobrze.




prezentacja skarpetek. Fot. A. Wojdyło

czwartek, 16 lipca 2015

Komu ja biegnę?



Niewiele ostatnio trenowałam, na zawodach też dość dawno nie byłam, bo jednak nie da się zrobić wszystkiego, a ja dużo pielgrzymuję. Lubię te caminowe przejścia polskim szlakiem św. Jakuba z taką samą intensywnością z jaką kocham bieg, bilans uczuciowy jest więc podobny, ale … ale coś z tym bieganiem jednak się ostatnio dzieje, bo z jednej strony wyraźnie odczuwam brak, z drugiej nie daje mi teraz takiej radości jak kiedyś. A pamiętam przecież świetnie to uczucie satysfakcji, przepływu, tego brania w ramiona całego świata, tego brodzenia w oczyszczających falach cudownego „tu i teraz”! I chcę je z powrotem! Chcę je znów odnaleźć! Muszę je odzyskać!
Umawiam się z Kaśką na zawody w Żarkach. Bieg z duchami. Korzyść podwójna, bo spotkamy się, a na dodatek trochę się pościgamy. Muszę być dobrze przygotowana. Robię ostry trening interwałowy. Kończę spocona, czerwona, ledwo żywa. I co? Skanuje ciało, duszę, serce. Poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Jest. Zadowolenie. Jest. I tyle. Nic więcej. Gdzie się podziało wszystko to wspaniałe i nadprzyrodzone? Cała ta duchowość biegania? Sama kiedyś napisałam, że bieganie to drzwi do transcendencji, autorka – nomen omen – „Biegnącej z wilkami”  twierdzi, że wszelkie czynności mające swój rytm, a więc także bieganie - to sposoby na zawezwanie duszy. No więc co się dzieje?  Przyglądam się swoim medalom i pucharom. Tak, lubię je, cenię, wysiłek, który mnie do nich zaprowadził jest bardzo przyjemny, ale teraz myślę – „a po co mi więcej? Przecież nie będę ich zbierać na kilogramy!”. Czuję się trochę zmieszana tą myślą. O co mi znowu chodzi?! Ale okazuje się, że to właściwy trop, bo kiedy czytam na fejsbuku – masz problem, to go wybiegaj – strasznie się irytuję. Bo nie można problemu wybiegać, tak jak nie można go zapić. Jedyne co można z problemem zrobić, aby się go pozbyć to rozwiązać. Bieganie nigdy nie sprawi, że pozbędziemy się problemów, czy życiowych trudności, bieganie może tylko sprawić, że będziemy gotowi, aby sobie z nimi radzić! Uff… coś znalazłam. Wychodzę więc na trening, bo od dawna już wiadomo, że podczas biegania dobrze mi się myśli. Teraz podbiegi. W górę i w dół, w górę i w dół, z wysiłkiem, rytmicznie, z wysiłkiem, rytmicznie… i udało się! Dusza jest! Jest tu! Obecna! Stawiła się! I wiecie co?! Każe mi się zatrzymać i popatrzeć jak samolot rozcina niebo na pół! Teraz trochę maszeruję, potem znów biegnę bez wysiłku, idę na mostek, żeby postać nad wodą, widok biegacza nadciągającego z naprzeciwka podrywa mnie do biegu. Ale za chwilę znów zwalniam, żeby przyjrzeć się dziewczynie na rolkach.  Wracam do domu spacerowym krokiem, nie zmęczona, a jednak szczęśliwa.  Nie wiem jeszcze, czy właśnie odnalazłam to, co mi zaginęło, ale nadzieja już się rozsiadła w moim sercu jak – nie przymierzając - królowa na tronie. 

Sjesta na hamaku na działeczce u Kaśki
Zanim pobiegniemy, relaksujemy się z Kaśką na działeczce. Leżymy pod lipą, popijając wodę z cytryną i miętą. Rozmawiamy o życiu, dzieciach, mężczyznach, o zawiedzionych nadziejach, odrzuconych uczuciach, rozprawiamy na wszystkie tematy, które podejmują kobiety, gdy siedzą same w ogrodzie. Jest tak przyjemnie i błogo, że wcale nie chce mi się nigdzie stąd ruszać, ale oczywiście zbieramy się, żeby spotkać wszystkie te jurajskie duchy i przebiec zadany na dzisiejszą noc dystans.
orzeźwiająca woda z miętą i cytryną
Biegniemy przez nocny las. Pachnie. Zaczynamy trochę za szybko, chyba dlatego, że Kaśka chce dotrzymać kroku mnie, a ja jej. Chwilę rozmawiamy. Mijają nas inni biegacze, rzucają jakieś słowo, odpowiadamy. Ja w końcu milknę, otulam kocem z ciemności i konturów drzew swoje serce. Kaśka rozmawia z kimś, więc zostaję trochę w tyle. Nie chcę przeszkadzać, ale nie chcę też być zagadywana, wycofuję się w samotność, to źródełko spokoju, które jest przy nas zawsze i czeka tylko, żeby z niego skorzystać. Gdy docieramy do wysokiego podbiegu z zza drzew wyłania się ogromny księżyc. Kaśka przechodzi do marszu, odwracam głowę, żeby zobaczyć co z nią, a ona krzyczy:
- biegnij Magda, biegnij!
Ale ja truchtam w miejscu, czekam na nią, patrzę w złotą hipnotyzującą tarczę księżyca. W połowie podbiegu też przechodzę do marszu. Idziemy we dwie, ramię w ramię. Potem będziemy tak jeszcze szły, zanim miniemy piąty kilometr i ja pobiegnę z rozłożonymi rękami i będę za sobą słyszała śmiech Kaśki. A kiedy stracę siły tuż przed metą, Kaśka biegnąc przede mną znów zawoła „dajesz Magdalena!!!” I ja odzyskam całą moc jakby to było jakieś magiczne zaklęcie i wyprzedzimy wszystkich i wpadniemy na metą trzymając się za ręce! Które byłyśmy? – nie mam pojęcia. Jaki miałyśmy czas – też nie wiem. Nie potrzebuję tej wiedzy. I nie potrzebowałam jej, kiedy rzuciłam się Kaśce na szyje i wyznałam – „Cudownie się z Tobą biega”, a ona przytuliła mnie mocno. Tak, tak, macie rację  – to właśnie ta chwila – oto odnalazło się to, co zgubiłam, otworzyły się te drzwi, które przez ostatni czas były zatrzaśnięte.
A gdy następnego dnia przemyślałam to wszystko od nowa, uświadomiłam sobie po raz kolejny, że jedyną stałą tego świata jest zmiana, że bieg da mi to, czego pragnę i potrzebuję, ale nie w ten sam sposób. Że być może wciąż musimy szukać nowych sposobów na pozyskanie, tego co nas wzmacnia, rozwija i żywi. Że to wszystko jest dostępne, lecz w labiryncie wszystkich naszych spraw musimy wciąż szukać metod jak bez rutyny czerpać radość z obfitości świata, cały czas od nowa znajdować drogę do własnej duszy.
Komu ja biegnę? Sobie biegnę i swojemu sercu. I Kaśce biegnę, i Małgorzacie i mojej córce Zuzannie, biegnę moim przodkom i potomkom, biegnę tym, którzy mnie kochają i tym, którzy oczekują pomocy, biegnę szukającym drogi i tym, którzy stracili nadzieję, biegnę do życia, do śmierci, biegnę do trudności, porażek i zwycięstw, biegnę, żeby ożywić, to, co umarło, i pogrzebać to, co się już nie narodzi, biegnę tym, którzy zwalniają, żeby dotrzymać mi kroku i tym, którzy biegną przede mną, biegnę tym, którzy zostali za mną i tym, którzy mnie porzucili, biegnę tym, którzy czekają po tamtej stronie, biegnę i tej osobie, która czeka z bukietem kwiatów na mecie. Biegnę światu.




poniedziałek, 22 czerwca 2015

Siedem złotych księżyców



Ociągałam się z tym postem dość długo. Tytuł miałam gotowy, wpis mniej więcej przemyślany, a jednak wciąż zwlekałam, czegoś mi brakowało. Miałam przeczucie, że jeszcze czegoś potrzebuję na coś czekam, że powinnam trenować cierpliwość, co łatwe nie jest, bo z natury tej cechy nie posiadam. Szukałam ich – siedmiu złotych księżyców - w różnych miejscach aż w końcu dałam spokój, bo chyba wyglądałam jak pies z nosem przy ziemi, zaglądający w każde zarośla, więc zaprzestałam poszukiwań, rozluźniłam się, wyprostowałam, spojrzałam w górę i wtedy - jak się można było spodziewać - siedem złotych księżyców zaświeciło na niebie: 


Andersen w Katowicach
Na wernisaż Festiwalu Sztuki Naiwnej jadę z Arkiem. Będą tu wystawiane obrazy Małgorzaty – akurat te, które bardzo lubię „anderseny” kolorowe, radosne obrazki z czarnymi figurkami tańczących par lub kotów. Jak pamiętacie baśnie Andersena są mroczne i tragiczne, więc to zestawienie z barwną, przywodzącą na myśl dziecięce malowanki, stylistyką fascynuje mnie i uwodzi. Wystroiłam się w czerwoną sukienkę, teraz będę pasować jak ulał do tych obrazów. Gdy przyjeżdżamy na miejsce gra orkiestra, a na straganach można kupić balony i watę cukrową. Jak cudowne, naiwne piękno! To właśnie tutaj słyszę słowa: siedem złotych księżyców. Nie liczę ich, ale myślę, że na obrazach, które oglądam jest znacznie więcej księżyców, a także mnóstwo, mnóstwo kotów, rowerów (które najczęściej szybują na tle nocnego nieba), pań z kwiatami we włosach i aniołów. Oglądam z Arkiem obrazy, dzielimy się wrażeniami, zamyślamy, śmiejemy, komentujemy … I jeszcze robimy sobie zdjęcia z Małgorzatą i jej obrazami. Jest w nas radość i entuzjazm. 

To pierwszy księżyc – obcowanie ze sztuką, wrażliwością i wyobraźnią drugiego człowieka. 
 

Przenieśmy się teraz w stronę drugiego księżyca - na kurs portugalskiego. To ostatnia lekcja. Mamy dla Pedrity - naszej młodej brazylijskiej żywiołowej nauczycielki tomik wierszy i kwiaty. Pedrita jak zawsze cieszy się spontanicznie, podskakuje i piszczy. My cieszymy się z jej radości, ale smutno nam, że to ostatnie czwartkowe spotkanie. Polubiliśmy się i zżyli. I choć nici tego uczucia są jeszcze lekkie jak pajęczyna, to dla nas wszystkich ta sympatia i przyzwyczajenie są niesamowicie przyjemne. Tego wieczoru odnajdujemy się nawzajem na fejsbuku. Może boimy stracić się z oczu? Odpowiem za siebie – tak, ja chcę dalej spotykać Jakuba, tańczącego angolskie tańce, których nazw nie potrafię spamiętać ani wymówić; Agnieszkę, która zrezygnowała z dobrej pracy i wyjechała do Brazylii; Michała, który oddał serce pszczołom i pszczelarstwu, Magdę, żonę Portugalczyka, która z miną niewiniątka zadaje trudne pytania, Damiana, który rzucił wszystko i wyruszył do Hiszpanii, a teraz marzy o camino i oczywiście naszą professorę, która pragnie na zawsze zamieszkać w Polsce. Lubię ich wszystkich bardziej, niż sądziłam. 

To drugi księżyc – polubić kogoś bez powodu. 

Gdy wydaje mi się, że nie widzę już reszty księżyców, przychodzi do mnie zdanie - tam skarb twój, gdzie serce twoje. To z ewangelii św. Mateusza. Nie muszę długo zastanawiać się, gdzie moje serce, bo odpowiedź pojawia się nadspodziewanie szybko. Wybieram się na dwa etapy polskiego camino, trasa z Opola do Skorogoszczy – takie weekendowe zorganizowane pielgrzymowanie. Nie mam zbyt wielkich oczekiwań, ale czuję, że powinnam to zrobić. Moje przeczucia są słuszne, bo tu złote księżyce zbieram jak czereśnie prosto z drzewa. W kościele pod wezwaniem św. Norberta i św. Ducha ksiądz udziela nam błogosławieństwa. Mówi swobodnie, jasnym, donośnym głosem i gestykuluje całym ciałem potrząsając ramionami. Jego wiara jest żywa, a właściwie żwawa jak samba, gdy opowiada: święty Jacek wynosił z pożaru figurkę Jezusa. A wtedy Maria zapytała go, dlaczego nie zabierze i jej figury. Jacek odpowiedział, że jest zbyt ciężka, a on nie ma tyle siły. A spróbowałeś? – zapytała Matka Jezusa z wyrzutem. Gdy święty wziął ją do rąk, okazało się, że jest lekka jak piórko. Próbujcie, zmieniajcie swoje życie, przemieniajcie swoje serca! – nawołuje ksiądz. A ja czuję się podwójnie na właściwej drodze - caminowo i życiowo. 


To trzeci i czwarty księżyc – oddać czemuś serce, co przynosi spełnienie oraz zaufać znakom, które prowadzą. 


Dalej pielgrzymka – docieramy do domu kultury, gdzie mamy dostać posiłek. Przed budynkiem stoi kucharz i zapędza nas do środka niczym owce. To postawny mężczyzna z wydatnym brzuchem jak przystało na jego profesję i poczciwością wymalowaną na twarzy tak doskonale, że nie sposób pomylić jej z niczym innym. Macha ręką i pokrzykuje: wchodzić! Wchodzić! Jedzenie czeka! Mieliście być wcześniej! Potem szybko nakrywa do stołu, wnosi wazy z bograczem. Chodzi wzdłuż stołów, zagląda nam w talerze i sprawdza ile kto zjadł.
- A czemu to poskładali te talerze?!  - krzyczy na nas znowu – nie zjedzone przecież wszystko! Teraz będą rozkładać i dalej jeść! Bez zjedzonego nie pójdą!
Czuję się jakbym przyjechała do babci, zaopiekowana po uszy. Sądząc po minach innych pielgrzymów mają to samo uczucie. 

To piąty księżyc – dać się zaopiekować komuś obcemu. 

Wieczór spędzamy nad Balatonem – tak się nazywa tutejsze jeziorko. W programie jest pływanie kajakiem i ognisko. Zdejmuję buty, podwijam spodnie i wskakuję do kajaka z Kasjanem (bratem Kajetana). Nigdy wcześniej nie wiosłowałam, nawet nie miałam wiosła w ręku, więc Kasjan udziela mi krótkiego instruktażu i wypływamy na pełne wody. Zapada zmrok. Dryfujemy na środku jeziora, na jednym brzegu widać wysoki płomień ogniska, z drugiego dochodzą dźwięki dziarskiej melodii – to miejscowa orkiestra ćwiczy przed jutrzejszą paradą, w górze gwiazdy.  Życie jest piękne! – wołam w niebo i zabieram do kieszeni


szósty złoty księżyc – zachwyt chwilą.  


Kasjan śmieje się ze mnie i żartuje, że zamiast Madaleny siedzi za nim euforia. Nie przyzna się do tego, ale jemu też się ta chwila bardzo podoba. 

Siódmy złoty księżyc to tęsknota.

Jest jej we mnie ostatnio bardzo dużo. Czuję się wręcz owładnięta tęsknotą. Dotychczas zawsze myślałam o tęsknocie jako o uczuciu negatywnym, ale teraz wiem, że to nieprawda. Z tęsknoty człowiek robi rzeczy wielkie, wspanialsze i bardziej doniosłe niż te, które zrobiłby z obowiązku lub dla przyjemności. Bo w tęsknocie jest element oczekiwania na nadejście tego, za czym lub za kim tęsknimy. Jeśli kochamy, chcemy być lepsi. Starajmy się więc być jak najlepszą wersją samych siebie w tym oczekiwaniu na wytęsknione. Tak myślę – skoro oczekuję wspaniałego, to sama muszę być co najmniej równie wspaniała. Chcę się dobrze przygotować, by potem, gdy już nadejdzie pokazać się w całej krasie. Tęsknota może nas więc czynić lepszymi. A jaką wspaniałą rzeczywistość może wytęsknić taka wspaniała przemieniona przez tęsknotę osoba! 


***
Mam nadzieję, że doszliście ze mną aż do tęsknoty, choć post ten jest bardzo długi i potrzeba było sporo cierpliwości, aby tu dotrzeć. Ale jeśli macie jeszcze chwilkę to powiem Wam, że siedem to nie tylko liczba szczęśliwa, ale i święta. Dodatkowo jako suma trzech i czterech – łączy w sobie to, co duchowe i to, co ziemskie. Księżyc jest symbolem miłości, intuicji, opieki, duszy i natchnienia. Jest pośrednikiem pomiędzy ziemią a niebem. A złoto to oczyszczenie, obfitość i poznanie. I oczywiście bogactwo. Uznajmy więc siedem złotych księżyców za obfite bogactwa duszy, które przenoszą szczęście z nieba na ziemię. 


obrazy Małgorzaty możecie obejrzeć tutaj