Wracałam z Raciborza. Znacznie wcześniej niż zamierzałam i w
zupełnie innym nastroju niż się spodziewałam. Lubię to miasto z kilku różnych
powodów, a jednym z nich jest piękny
kościół św. Jakuba, który ponoć zbudowano na miejscu słowiańskiej gontyny, poświęconej
bogini Żywii. Jungmann w „Historii
literatury czeskiej” podaje, że do tej pogańskiej świątyni przybył kiedyś posłaniec
księżnej z Karkonoszy, gdzie zgładzono straszliwego smoka Truta. Dziś kościół
Jakuba jest cennym obiektem z przepięknym ołtarzem, figurami świętych i
niezwykłą atmosferą. I oczywiście objęty opieką świętego od camino, co sprawia, że tak chętnie go odwiedzam.
Wybierając się do Raciborza oświadczam zwykle, że jadę do
Jakuba, choć czasem spotykam się z kimś całkiem innym. Tak jak i tym razem.
Było zimno, mroźno. Na raciborskim rynku piękny świąteczny
jarmark. Rozgrzałam się herbatą z rumem, cytryną i goździkami. Ciepło. Zbyt
szybko minęło. Na dworcu mrok i chłód.
Czekałam na pociąg dość długo i bardzo zmarzłam. Musiałam się trochę trząść, bo
stojąca obok kobieta zagadnęła mnie:
Przytaknęłam. Przytupnęłam na potwierdzenie. Trochę
chciałam, żeby dalej ze mną rozmawiała, a trochę jednak nie, bo smutno mi było, że tak
niespodziewanie opuszczam Racibórz. Weszłyśmy w końcu do pociągu i zaczęłam
szukać konduktora, żeby kupić bilet. Wtedy poinstruowała mnie, żebym poczekała
na kierownika pociągu, który za chwilę nadejdzie. I rzeczywiście zaraz się pojawił. Gdy
płaciłam za bilet, mruknęła w stronę konduktora, że będziemy mieć opóźnienie.
Zdziwiłam się, że taka obeznana ze wszystkim. Kobieta wszystko to wiedziała, bo – jak się wkrótce
dowiedziałam – przepracowała na kolei prawie 30 lat. Była dróżniczką.
Usadowiłyśmy się przy oknie naprzeciwko siebie.
- Trzeba trochę czasu, żeby się zagrzać – uśmiechnęła się do
mnie.
Tak – pomyślałam – a ile czasu trzeba, żeby zagrzać serce?
Ale nie zdążyłam tej kwestii rozważyć, bo na następnej
stacji wsiadła koleżanka mojej towarzyszki podróży. Janina –tak ma na imię - taszczyła
trzy wielkie siaty, z których natychmiast zaczęła wyciągać różne przedmioty.
- Zobacz jaki fajny – zareklamowała misia w czerwonej
czapeczce śpiewającego Merry Christmas
- Fajny, fajny – przytakiwała koleżanka i obie uśmiechały
się od ucha do ucha.
-A chcesz takie perfumiki ? – zapytała wyciągając z siatki
coś, co nieudolnie przypominało pantofelek Kopciuszka.
- Taki bucik – reklamowała niestrudzenie – i zapach też
niezły. Po chwili przedział wypełniła gryząca woń perfum z różnych fiolek.
Na kolejnej stacji koleżanka Janiny wysiadała. Zostałyśmy
same naprzeciw siebie. Uśmiechnęła się. Odwzajemniłam uśmiech.
- Zimno, co? Idzie jakiś orkan – zagadnęła.
- Zimno – potwierdziłam – i głodna bardzo jestem – nie wiem,
co mi do głowy przyszło, więc szybko dodałam – liczyłam, że zjem w Raciborzu,
ale się nie udało.
- A daleko pani jedzie ? – zapytała .
- Do Katowic – odparłam.
- To ja dam pani bułkę. Z
serem - oświadczyła i zaczęła grzebać w jednej ze swoich toreb. W końcu
wyciągnęła tę bułkę zwiniętą w tak zwaną zrywkę. To było jej dzisiejsze
śniadanie do pracy. Wzruszyło mnie to bułkowe zawiniątko.
Podziękowałam. Odgryzłam pierwszy kęs. A ona przybliżyła się
do mnie, oparła ręce na kolanach i zaczęła opowiadać:
- Poznałam kiedyś w pociągu kobietę, która pracowała w
piekarni. Miała czwórkę, dzieci, męża pijaka i kupę długów. Ale z tej piekarni ją zwolnili. A ona, żeby
jakoś zarobić jeździła tam nadal i nocami, gdy nie było szefowej, piekła ciasta
na zamówienie, dla znajomych. To się też skończyło, bo ktoś doniósł szefowej i
ta wygoniła ją z piekarni. Przyszła do mnie zrozpaczona, płakała, nie
wiedziała, co ma zrobić. Ja też nie wiedziałam. Ale miałam taki kryształ w
domu, mały kamień. Dałam jej go i powiedziałam, że przyniesie jej szczęście.
Janina opowiadała, ja jadłam bułkę z apetytem i z wielkim
apetytem jej słuchałam, ta opowieść, jak i niespodziewana podróż zaczynały mi
się podobać.
- I niech sobie pani wyobrazi, że ona wyjechała do Anglii!
Znalazła pracę, kupiła sobie samochód, dzieci się wykształciły. No mąż pijak
pił dalej, ale przecież z nim już nie mieszkała. Wszystko jej się udało! A wie
pani skąd to wszystko wiem? – zapytała
retorycznie jak zawodowy opowiadacz.
Pokręciłam głową, jak nakazuje konwencja.
- Bo spotkałam ją po dwudziestu latach. I ona wciąż miała
ten kryształ. Wyciągnęła go i powiedziała, że w trudnych chwilach zawsze
trzymała go w dłoniach. I przyniósł szczęście. Kryształ, który ja jej dałam. –
zakończyła zadowolona.
-O rany! – spojrzałam na ostatni kęs bułki – to może ta
bułka jest bułką szczęścia?! – wykrzyknęłam pełna nadziei, że ta kobieta ma
rękę do obdarowywania ludzi szczęśliwymi rzeczami.
-Oj, chyba nie – odparła Janina – chyba bułka, to raczej nie
… - zamyśliła się.
Ale ja już uwierzyłam. Zaczęłam szybko w głowie eksplorować zasoby
mojej torebki, co mogłabym jej dać. I przyszedł mi do głowy mój podróżny
różaniec. Wyciągnęłam, podałam.
- Niech pani weźmie – poprosiłam.
Wzięła z pewnym ociąganiem, bo krzyż to cierpienie. Ja zaś
zapewniłam ją, że krzyż to zwycięstwo.
- Niech się pani nic nie martwi – rzuciła mi przez ramię na
odchodnym – żaden chłop nie chciałby zostawić takiej fajnej kobitki. Będzie dobrze!
Hymmm.
Następnego dnia poszłam kupić sobie nowy różaniec. W sklepie z dewocjonaliami powiedziałam
ekspedientce, że musze sobie sprawić nowy, bo swój oddalam kobiecie poznanej w
pociągu.
- Dobrze pani zrobiła – orzekła – różańce trzeba dawać, to
przynosi szczęście i dającemu i obdarowanemu. Powiedziała mi to klientka, która
tu przychodzi i ciągle je kupuje, bo wszystkie rozdaje. A pani
dużo podróżuje? – zapytała.
- Tak, trochę – odpowiedziałam i zaczęłam opowiadać o moich
podróżach i różańcowym hobby.
Z zaplecza przyszła jeszcze jedna pani. No cóż, nie trzeba
mnie zbyt długo namawiać do opowiadania … Choć w takich okolicznościach jak te
staram się oczywiście streszczać wypowiedź. Z różnym skutkiem. Opowiadałam i opowiadałam …
- Bo każda pani podróż to jest tak trochę pielgrzymką –
bardziej stwierdziła niż zapytała ekspedientka.
Tak. A na jednej pielgrzymce zjadłam bułkę szczęścia.
A poza tym: dawanie i
branie przynosi szczęście. Dawać i brać – oto jest zadanie.
* O Kościele św. Jakuba oraz innych raciborskich świątyniach można przeczytać w książce Grzegorza Wawocznego, Miejsca święte ziemi raciborskiej, Racibórz 2001.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz