piątek, 31 lipca 2015

Cukierki Cioci Romy



Wiele rzeczy działo się szybko jedne po drugich, a właściwie ja je trochę nadziewałam moim pragnieniem, a potem puszczałam wolno, żeby się już działy same, dowolnie i spontanicznie. A ja siedziałam, a raczej chodziłam w samym środku tego dziania się, mnie zaś nachodziły różne myśli i uczucia. Byłam w wielu miejscach i spotkałam wielu ludzi, wysłuchałam też wiele opowieści. Niektóre z nich urzekły mnie tak bardzo, że chciałam posłuchać dalszych ciągów albo prologów. I właśnie  dlatego znalazłam się u Romy, którą wcześniej poznałam na konferencji w Toruniu (pisałam tu o tym). Ale zrobiłam także ten fantastyczny życiowy manewr – w powodzi możliwości wybrałam jedną, w niewielkim stopniu racjonalną i dałam się jej poprowadzić. A może ponieść…?
czekoladka od Romy
25 lipca przypada święto Jakuba Apostoła. W Santiago to wielki festyn, ale i w naszych polskich jakubowych parafiach w tym dniu mnóstwo się dzieje. Ja jadę do Torunia, ponieważ w pobliskiej gminie Ciechocin odbędzie się I półmaraton szlakiem św. Jakuba, a także festiwal, na którym zamierzam wystawić caminowe skarpetki. Teraz jednak podróżuję pociągiem i zastanawiam się, co ja tu właściwie robię i co znów mi do głowy strzeliło. Dlaczego ciągle jestem w drodze i czy nie mogłabym jakoś bardziej statycznie spędzić czasu. Moje rozmyślania raz po raz przerywa młody mężczyzna, który wsiadł do tego samego przedziału. Rzuca w powietrze krótkie zdania i czeka, czy ktoś je pochwyci. Ale nikt się nie odzywa, ani ja, ani starsza kobieta, która jedzie z nami. Chłopak spogląda na nas sprawdzająco i uśmiecha się od ucha do ucha. Wcale nie chce mi się prowadzić rozmowy z takim wesołkowatym typem, skoro mam swoje myśli ciasno upakowane w głowie, lecz mimo to dopytuję niezobowiązująco o jakiś niezbyt ważny detal. I wtedy on mnie łapie i już nie wypuszcza z potoku swojej historii. Stoję tam zupełnie obezwładniona jak pod wodospadem. Dowiaduję się, że pracuje za granicą, w tartaku, że dopiero co urodził mu się syn, a córka ma już sześć lat, że świetnie zarabia i żona nie musi pracować. I że rodzice zginęli w wypadku samochodowym, gdy miał osiemnaści lat, a wtedy jako najstarszy przejął opiekę nad trójką swojego rodzeństwa. No co mam powiedzieć?! jestem pod wrażeniem! Co tam pod wrażeniem! Jestem pełna podziwu! To jest człowiek sukcesu – myślę – to jest dopiero ktoś! I karcę się w duchu, że taka byłam oporna, że mało brakowało, a nigdy bym tej opowieści nie usłyszała. Gdy wysiada, życzę mu powodzenia. Z całego serca. Choć chyba nie muszę, bo on ma to powodzenie we krwi.  A wraz ze swoją opowieścią rozdaje je darmowo na prawo i lewo.
medal z Półmaratonu szlakiem św. Jakuba
Roma czeka na mnie na peronie. Gdy przyjeżdżamy do domu, stawia przede mną własnoręcznie upieczone ciasto, owoce z ogrodu jej rodziców, masło, miód, słodycze. I chociaż słodycze to zwykłe czekoladki ze sklepu, to one robią na mnie największe wrażanie. Roma dostała je od cioci, siostry swojej mamy. Ciocia przywozi cukierki, bo kiedyś, gdy była dzieckiem dostawała cukierki od swojej starszej siostry, czyli właśnie mamy Romy, która pojechała do szkoły z internatem, lecz gdy przyjeżdżała do domu, zawsze przywoziła cukierki. Dziewczyna nie miała za wiele pieniędzy, tyle co na bilety kolejowe i tramwajowe, ale za wszystko, co udało jej się zaoszczędzić (może czasem chodziła pieszo zamiast jechać tramwajem?) kupowała malinowe landrynki dla siostry. Ciocia Romy twierdzi, że te malinowe landrynki, to najlepsze cukierki jakie w życiu jadła. I dlatego dziś ona kupuje cukierki i rozdaje dzieciom albo dorosłym już siostrzenicom i siostrzeńcom. Myślę, że ma rację, że jej landrynki mają najwspanialszy smak siostrzanej miłości, szczerego dzieciństwa, radości ze spotkania z kochaną osobą. I mają w sobie całą tę nadzieję, którą znamy wszyscy - nawet jeśli to dzieciństwo nie było najlepsze z możliwych - że świat czeka na nas, żeby się otworzyć i odsłonić wszystkie skarby, które my będziemy mogli czerpać pełnymi garściami. Ciocia Romy rozdając dziś cukierki, oddaje całe dobro które wtedy otrzymała. Oddaje je w całkiem innej słodkiej walucie i innym ludziom, ale to jest wciąż to samo pełne miłości i wdzięczności dobro.
Kościół w Ciechocinie
Po półmaratonie, który był dla mnie jednym z trudniejszych biegów w jakich brałam udział, siedzę sobie – jeszcze w biegowych ciuchach – w małym kościółku w Ciechocinie. Rozglądam się z ciekawością po wnętrzu, szukam wizerunku mojego ulubionego Świętego Antoniego, czekam na rozpoczęcie mszy. Na lewo od ołtarza widzę obraz, na którym Antoni trzyma na rękach małego Jezusa. Spoglądam w górę, aby przyjrzeć się sufitowi, gdy nagle, zupełnie niespodziewanie spływa na mnie wybaczenie. Domyślacie się zapewne, że czułam się skrzywdzona, pisałam tu o tym trochę. Próbowałam się z tym uczuciem uporać na różne sposoby. Bardzo się starałam. Bardzo się starałam. Bardzo się starałam. A teraz bez żadnych starań z mojej strony – wybaczyłam, a właściwie otrzymałam to wybaczenie jak malinowe landrynki! Jaka poczułam się szczęśliwa! Uwolniona! Pełna wdzięczności! Nie muszę już pytać: dlaczego? Dlaczego? Co się stało? Nie muszę się dręczyć! Wybaczyłam, dostałam to wybaczenie, aby wybaczyć! Teraz mogę tylko dziękować. Dziękować, dziękować i być wdzięczna. I jestem.
Wracam do domu bogatsza, o wiele, wiele bogatsza, mam opowieść chłopaka z pociągu, malinowe landrynki i wybaczenie. Opieram głowę o okno, zamykam oczy i zasypiam. Gdy się rozpakowuję, znajduję w torebce czekoladkę od Romy, którą wręczyła mi na mecie. Trzymam w dłoni, zastanawiam się czy zjeść i postanawiam jeszcze ją zachować. Przez kilka następnych dni, będę wciąż badać moje serce, czy wybaczenie naprawdę tam jest. Chcę mieć pewność, zanim komuś to wyznam.
A Romie nie powiedziałam jeszcze nic o tym, co się wydarzyło. Mam nadzieję, że się ucieszy, jeśli przeczyta ten tekst. I powiem Wam, że jestem jej niesłychanie wdzięczna choćby za to, że odstąpiła mi własne łóżko, że była świetną ekipą techniczną na moim biegu, że bez niej w ogóle nie dotarłabym z Torunia do Ciechocina. Ale wiem także, że wcale nie muszę jej osobiście przekazywać mojej wdzięczności, że malinowe landrynki mogę ofiarować kiedy indziej i komu innemu. I tak będzie dobrze.




prezentacja skarpetek. Fot. A. Wojdyło

czwartek, 16 lipca 2015

Komu ja biegnę?



Niewiele ostatnio trenowałam, na zawodach też dość dawno nie byłam, bo jednak nie da się zrobić wszystkiego, a ja dużo pielgrzymuję. Lubię te caminowe przejścia polskim szlakiem św. Jakuba z taką samą intensywnością z jaką kocham bieg, bilans uczuciowy jest więc podobny, ale … ale coś z tym bieganiem jednak się ostatnio dzieje, bo z jednej strony wyraźnie odczuwam brak, z drugiej nie daje mi teraz takiej radości jak kiedyś. A pamiętam przecież świetnie to uczucie satysfakcji, przepływu, tego brania w ramiona całego świata, tego brodzenia w oczyszczających falach cudownego „tu i teraz”! I chcę je z powrotem! Chcę je znów odnaleźć! Muszę je odzyskać!
Umawiam się z Kaśką na zawody w Żarkach. Bieg z duchami. Korzyść podwójna, bo spotkamy się, a na dodatek trochę się pościgamy. Muszę być dobrze przygotowana. Robię ostry trening interwałowy. Kończę spocona, czerwona, ledwo żywa. I co? Skanuje ciało, duszę, serce. Poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Jest. Zadowolenie. Jest. I tyle. Nic więcej. Gdzie się podziało wszystko to wspaniałe i nadprzyrodzone? Cała ta duchowość biegania? Sama kiedyś napisałam, że bieganie to drzwi do transcendencji, autorka – nomen omen – „Biegnącej z wilkami”  twierdzi, że wszelkie czynności mające swój rytm, a więc także bieganie - to sposoby na zawezwanie duszy. No więc co się dzieje?  Przyglądam się swoim medalom i pucharom. Tak, lubię je, cenię, wysiłek, który mnie do nich zaprowadził jest bardzo przyjemny, ale teraz myślę – „a po co mi więcej? Przecież nie będę ich zbierać na kilogramy!”. Czuję się trochę zmieszana tą myślą. O co mi znowu chodzi?! Ale okazuje się, że to właściwy trop, bo kiedy czytam na fejsbuku – masz problem, to go wybiegaj – strasznie się irytuję. Bo nie można problemu wybiegać, tak jak nie można go zapić. Jedyne co można z problemem zrobić, aby się go pozbyć to rozwiązać. Bieganie nigdy nie sprawi, że pozbędziemy się problemów, czy życiowych trudności, bieganie może tylko sprawić, że będziemy gotowi, aby sobie z nimi radzić! Uff… coś znalazłam. Wychodzę więc na trening, bo od dawna już wiadomo, że podczas biegania dobrze mi się myśli. Teraz podbiegi. W górę i w dół, w górę i w dół, z wysiłkiem, rytmicznie, z wysiłkiem, rytmicznie… i udało się! Dusza jest! Jest tu! Obecna! Stawiła się! I wiecie co?! Każe mi się zatrzymać i popatrzeć jak samolot rozcina niebo na pół! Teraz trochę maszeruję, potem znów biegnę bez wysiłku, idę na mostek, żeby postać nad wodą, widok biegacza nadciągającego z naprzeciwka podrywa mnie do biegu. Ale za chwilę znów zwalniam, żeby przyjrzeć się dziewczynie na rolkach.  Wracam do domu spacerowym krokiem, nie zmęczona, a jednak szczęśliwa.  Nie wiem jeszcze, czy właśnie odnalazłam to, co mi zaginęło, ale nadzieja już się rozsiadła w moim sercu jak – nie przymierzając - królowa na tronie. 

Sjesta na hamaku na działeczce u Kaśki
Zanim pobiegniemy, relaksujemy się z Kaśką na działeczce. Leżymy pod lipą, popijając wodę z cytryną i miętą. Rozmawiamy o życiu, dzieciach, mężczyznach, o zawiedzionych nadziejach, odrzuconych uczuciach, rozprawiamy na wszystkie tematy, które podejmują kobiety, gdy siedzą same w ogrodzie. Jest tak przyjemnie i błogo, że wcale nie chce mi się nigdzie stąd ruszać, ale oczywiście zbieramy się, żeby spotkać wszystkie te jurajskie duchy i przebiec zadany na dzisiejszą noc dystans.
orzeźwiająca woda z miętą i cytryną
Biegniemy przez nocny las. Pachnie. Zaczynamy trochę za szybko, chyba dlatego, że Kaśka chce dotrzymać kroku mnie, a ja jej. Chwilę rozmawiamy. Mijają nas inni biegacze, rzucają jakieś słowo, odpowiadamy. Ja w końcu milknę, otulam kocem z ciemności i konturów drzew swoje serce. Kaśka rozmawia z kimś, więc zostaję trochę w tyle. Nie chcę przeszkadzać, ale nie chcę też być zagadywana, wycofuję się w samotność, to źródełko spokoju, które jest przy nas zawsze i czeka tylko, żeby z niego skorzystać. Gdy docieramy do wysokiego podbiegu z zza drzew wyłania się ogromny księżyc. Kaśka przechodzi do marszu, odwracam głowę, żeby zobaczyć co z nią, a ona krzyczy:
- biegnij Magda, biegnij!
Ale ja truchtam w miejscu, czekam na nią, patrzę w złotą hipnotyzującą tarczę księżyca. W połowie podbiegu też przechodzę do marszu. Idziemy we dwie, ramię w ramię. Potem będziemy tak jeszcze szły, zanim miniemy piąty kilometr i ja pobiegnę z rozłożonymi rękami i będę za sobą słyszała śmiech Kaśki. A kiedy stracę siły tuż przed metą, Kaśka biegnąc przede mną znów zawoła „dajesz Magdalena!!!” I ja odzyskam całą moc jakby to było jakieś magiczne zaklęcie i wyprzedzimy wszystkich i wpadniemy na metą trzymając się za ręce! Które byłyśmy? – nie mam pojęcia. Jaki miałyśmy czas – też nie wiem. Nie potrzebuję tej wiedzy. I nie potrzebowałam jej, kiedy rzuciłam się Kaśce na szyje i wyznałam – „Cudownie się z Tobą biega”, a ona przytuliła mnie mocno. Tak, tak, macie rację  – to właśnie ta chwila – oto odnalazło się to, co zgubiłam, otworzyły się te drzwi, które przez ostatni czas były zatrzaśnięte.
A gdy następnego dnia przemyślałam to wszystko od nowa, uświadomiłam sobie po raz kolejny, że jedyną stałą tego świata jest zmiana, że bieg da mi to, czego pragnę i potrzebuję, ale nie w ten sam sposób. Że być może wciąż musimy szukać nowych sposobów na pozyskanie, tego co nas wzmacnia, rozwija i żywi. Że to wszystko jest dostępne, lecz w labiryncie wszystkich naszych spraw musimy wciąż szukać metod jak bez rutyny czerpać radość z obfitości świata, cały czas od nowa znajdować drogę do własnej duszy.
Komu ja biegnę? Sobie biegnę i swojemu sercu. I Kaśce biegnę, i Małgorzacie i mojej córce Zuzannie, biegnę moim przodkom i potomkom, biegnę tym, którzy mnie kochają i tym, którzy oczekują pomocy, biegnę szukającym drogi i tym, którzy stracili nadzieję, biegnę do życia, do śmierci, biegnę do trudności, porażek i zwycięstw, biegnę, żeby ożywić, to, co umarło, i pogrzebać to, co się już nie narodzi, biegnę tym, którzy zwalniają, żeby dotrzymać mi kroku i tym, którzy biegną przede mną, biegnę tym, którzy zostali za mną i tym, którzy mnie porzucili, biegnę tym, którzy czekają po tamtej stronie, biegnę i tej osobie, która czeka z bukietem kwiatów na mecie. Biegnę światu.