niedziela, 28 września 2014

Ciąg dalszy

Dawno mnie tu nie było, w życiu jak na camino są czasem dni, przez które trzeba przebrnąć, zebrać siły i ruszyć. Tak właśnie miałam w ostatnim czasie, dlatego dziś fragment z mojej opowieści "Szłam przez las eukaliptusowy". Fragment, który jest ciągiem dalszym, poczytajcie:


Dramatycznie pragnę oczyścić swoje serce, wyrwać wszystkie drzazgi, posprzątać, usunąć zabrudzenia. Wiem, że to boli. Ale teraz nie boję się bólu, jestem przecież już tak obolała …
Piszę jak w transie i czuję się coraz lepiej. Boli tak samo, ale ciało się odpręża, umysł uspokaja. Zapisuję, że chciałabym się wynieść z tej albergi, że chcę być szczęśliwa, ze chcę zrozumieć po co tu jestem i że Miłość, po którą się wybrałam jest dla mnie bardzo ważna. Piszę dalej i jestem wobec siebie bezwzględnie szczera, dotychczas nie przypuszczałam nawet, że tak potrafię. Bo oto życie zafundowało mi inną opowieść niż ja sobie wymyśliłam, więc siłuję się z nim, bo ja chcę swoją opowiadać. Ale teraz odpuszczam, wiem już, że ona wcale nie jest moja, nie jest autentyczna, jest zmyślona i nieprawdziwa, fałszywa po prostu. Żegnam ją i przyjmuje tę, która została mi ofiarowana. Kreślę też drukowanymi literami swoje hasło, z którego w ostatnim czasie byłam tak dumna:
NIE WIEM JAK BĘDZIE, ALE WIEM ŻE BĘDZIE DOBRZE
Tak. Znowu w to wierzę. Może faktycznie mam się czegoś dowiedzieć, co mi jest potrzebne, a nie to, czego oczekuję. Po to się tu znalazłam. Jestem gotowa, choć trochę się boję. Wszystko co się dzieje, dzieje się dla mojego dobra, pod warunkiem, że za bardzo się nie przeciwstawiam.
Biją portugalskie dzwony bim bom, bim, bom. Zobacz jaki piękny świat. Chwytaj dzień. Odchylam coraz głębiej. Chyba będę żyć – stawiam diagnozę, ale nie wypowiadam jej jeszcze głośno.
Ktoś dobija się do albergi. Wstaję, żeby otworzyć. Kuśtykam długo w stronę drzwi, choć staram się poruszać szybko, żeby zmęczony pielgrzym nie stał na deszczu. Otwieram mężczyźnie, pewnie koło pięćdziesiątki. To Anglik Joe. Jest przystojny, robi wrażenie samotnego wilka. Rozmawiamy przez chwilę, nie lituje się nade mną, za co natychmiast zyskuje moją wdzięczność. Przykrywa moją dłoń swoją ręką, gdy mówi:
- Jest źle z twoją nogą. Nie pójdziesz dalej.
Ściskam jego dłoń, potrzebuje dotyku drugiego człowieka. Ale on się wyrywa jest przestraszony. Odwraca się do mnie plecami. Zmienia koszulę i wychodzi coś zjeść. Wraca w nocy. Nie ma nawet śpiwora, przykrywa się albergowym kocem. Przyglądam mu się w ciemnościach, dopóki nie zasnę. Gdy budzę się rano już go nie ma, ja jednak zapamiętam go na zawsze. Thank you, Joe.
To dzięki niemu zapisuję w zeszycie: pora uświadomić sobie, że raczej nie pójdę już dalej, nie dojdę do Santiago. Mam taką pielgrzymkę jaką mam. Każdy ma takie camino, jakiego potrzebuje. To nie ty wybierasz camino, lecz camino wybiera ciebie.
Wyciągam spod łóżka mój wczorajszy obiad. Zjadam resztki, popijam wodą mineralną i biorę leki. Coś muszę zrobić. To, że mogę spróbować pogodzić się z sytuacją, nie znaczy, że mam siedzieć bezczynnie. A może jak dostanę blokadę na tę nogę, to jednak uda mi się pozbierać? Może uda mi się pokonać chociaż sześćdziesiąt kilometrów, żeby dostać Compostelę, a resztę przejadę stopem? Znów zaczynam kombinować.  
Dzwoni też Ola, proponuje mi, że sprawdzi loty z Lizbony do Polski, bo ona wylatuje jutro, więc mogłabym się z nią zabrać. Ale ja nie chcę, przecież wciąż próbuję jakoś się tu zorganizować. Potem dzwoni Darek, że mogę wrócić do Porto taksówką, a stamtąd przylecieć do Polski. Ale ja i tą trasą nie chcę wracać. I jeszcze jeden telefon – pani konsul z polskiej ambasady, przedstawia się i pyta:
- Gdzie pani idzie?
- Do Santiago – odpowiadam
- O, to szkoda, że nie do Fatimy. Bo to bliżej Lizbony – informuje mnie – może wtedy jakoś by się dało pani pomóc.
Ja milczę, a ona pyta dalej:
- A może ukradziono pani dokumenty?
- Nie, wszystkie dokumenty mam przy sobie – niestety musze ją zawieść.
- Hymm, to szkoda, w takim razie nie możemy pani pomóc – mówi – gdyby chociaż zgubiła pani dokumenty – mówi z żalem w głosie.
Rozłącza się, ale potem przysyła jeszcze smsem alarmowy numer telefonu do ambasady. Pewnie na wypadek, gdybym zgubiła dokumenty.
Niestety rzecz polega na tym, że ja nie chcę wracać. Jeśli wrócę, to złamie moje serce. Będę pokonana. A ja wyruszyłam po to, żeby być szczęśliwsza. Nie mogę teraz wrócić. Wiem, że wszyscy, którzy poszukują możliwości powrotu dla mnie, działają z dobrą intencją. Dobrą, ale nie właściwą. Z całego serca pragnę tu zostać, jestem gotowa otworzyć się na to, co się wydarzy. Wiem jak to brzmi, ale ja naprawdę kocham Portugalię. Kto potrafi, niech mi uwierzy.
Przechodzę w tej alberdze już trzecią zmianę. Teraz przybywają dwie Włoszki na rowerach. Wyglądają jak zmokłe kury. Na zewnątrz wciąż leje, jakby nastała pora deszczowa.  Gdy idę, nie – gdy usiłuję przemieścić się do toalety wzdychają „o mamma Mia!” aby zilustrować moje wysiłki. Zaraz za nimi pojawiają się młodzi mężczyźni, też Włosi. Idą pod prysznic, a potem kładą się w samych slipkach na łóżkach i rozmawiają szeptem. Nie wiem czemu, przecież widzą, że nie śpię, cały czas piszę. Jestem zadowolona, że mnie nie zagadują. Nie muszę nawet udawać, że jestem zajęta swoimi sprawami, dla nich jestem po prostu niewidoczna. Wyglądam okropnie jak golum. Wiem o tym. Ale jeszcze mi to nie doskwiera. Teraz usiłuję zadbać o stan mojej duszy. Zapisuję wszystko, co mi przychodzi do głowy i nagle wydaje mi się, ze wiem po co była ta dziura – żebym wiedziała, że znowu upadłam, że wpadłam w stary tor myślenia: ja Magda, tak boleśnie doświadczona przez życie, ale i to przejdę! Ach! Jaka jestem mądra, choć nieszczęśliwa! świat mnie kopie, lecz ja daję sobie radę!
Tylko, że to nieprawda! Popadłam w grzech pychy. Życie jest cudowne, pełne obfitości i Miłości. A ja czasami ślepnę! Oślepłam i wpadłam w dziurę! Doświadczam bezinteresownej pomocy wielu ludzi, potężnego wsparcia, modlitwy. W nocy była Elsa, obudziła mnie i głaskała po włosach. Jak wspaniały był jej dotyk, delikatny i mocny i pełen miłości. Potem poszła po lód do strażaków. Choć powstrzymywałam ją, że przecież może przynieść rano, ona chciała mi pomóc już, natychmiast. Potem, gdy już poszła, okładałam lodem nogę, mimo że nie cierpię tego uczucia chłodu w miejscu gdzie mnie boli. Bo z miłości człowiek robi różne rzeczy, nawet takie jakich by się po sobie nie spodziewał. Bo Miłość jest jak Droga zawsze ta sama, lecz dla każdego inna.
Postanawiam poprosić Elsę, aby poszła ze mną do prywatnego gabinetu lekarskiego i zapłacę za tę blokadę przeciwbólową.  Gdy następnego dnia Elsa przychodzi z obiadem, z pewną trudnością wyrażam swoja prośbę, nie mam pojęcia jak jest ta blokada po angielsku. Ale Elsa ma już swój plan. Przemawia do mnie jak do dziecka, dba o to, żebym się nie bała, że zostanę opuszczona, za każdym razem mnie informuje, gdzie idzie i kiedy wróci. Teraz mówi mi, że przyjedzie za godzinę. I rzeczywiście po południu ktoś dobija się do drzwi. Idę otworzyć, przy samych drzwiach, za którymi stoi Elsa z Luisem, potykam się o swoją kulę i prawie przewracam. Znowu czuję ten dojmujący wstyd. Teraz mniej więcej wiem dlaczego, a właściwie nie, przeczuwam, ale jeszcze sobie tego nie uświadamiam – Luis jest mężczyzną, chciałabym, żeby widział we mnie kobietę, a nie kupkę nieszczęścia. Zwróciłam na niego uwagę już w czerwcu. Przyglądałam mu się podczas wieczoru fado. Miał w oczach jakąś tęsknotę, tajemnicę, nietypową dla pogodnych Portugalczyków. Żałowałam wtedy, że nie chciał ze mną zatańczyć. Teraz widzi mnie w takim stanie. Ale to uczucie trwa krótko, bo Luis łapie mnie mocno powyżej pasa, na wysokości żeber przytrzymuje mnie dłońmi. Jest silny i bezpieczny, nie wkładam żadnego wysiłku w to, żeby iść, dzięki niemu po prostu sunę w powietrzu. Luis podnosi mnie i wkłada do samochodu, sadza na miejsce i przypina pasem.
- Jedziemy do fizjoterapeuty do Barcelos – komenderuje Elsa.

poniedziałek, 8 września 2014

Szukałem siebie, znalazłem ciebie



Kiedy zaczęłam prowadzić blog nikomu o tym nie powiedziałam, nawet Kajetanowi.  Właściwie powiedziałam mu o blogu, ale nie dałam adresu. Zuzanna wiedziała, bo nie tylko namawiała mnie do tego, ale i pomagała mi w tym przedsięwzięciu.  Kajetan czekał spokojnie, a ja się nie spieszyłam, bo chciałam mieć pewność, że ten blog będzie istniał. Wyobraźcie więc sobie moje zdziwienie, kiedy odebrałam od niego wiadomość na fb: pisz dalej, chociaż znam tę historię, czytałem z zapartym tchem. Ucieszyłam się, ale i byłam totalnie zaskoczona. Jak można trafić przypadkiem na mój blog?  Nie mam pojęcia. Uważałam, że jest to dość trudne, jeśli nie niewykonalne. Przy następnej okazji, czyli następnego dnia, zapytałam Kajetana jak to się stało. Przyznał się z pewnym zażenowaniem (a ja nie wiem, czy mogę te informację upublicznić), że wpisał w wyszukiwarkę siebie, a wtedy gdzieś koło szóstego miejsca na stronie ustawił się właśnie K40.
- Szukałem siebie, znalazłem ciebie – podsumował Kajetan i uśmiechnął się, bo wiedział, że mi się ta fraza spodoba.
Miał rację, co widać w tytule. Przypomniała mi się także w związku z tym inna historia. Lustrzana, czy odwrotna. Sami ocenicie. Było tak:
Po powrocie z Białorusi i Litwy miałam 4 dni na odsapnięcie i przepakowaniem i wyruszałam na camino. Pokochałam Portugalię i zamierzałam tam wrócić, po kajetanowym camino (jeśli chcecie, prześle wam swoją opowieść, ale ja też będę tu o nim wspominać) koniecznie chciałam odbyć swoje camino. No to zapakowałam plecak, kupiłam bilety i ruszyłam. Tuż przed wylotem poróżniłam się z Kajetanem w sprawie miłości. To ważne dla dalszej opowieści. A potem okazało się ważne także dla nas, choć nie w taki sposób, jak wtedy myśleliśmy. Nie lubię tego powtarzać, ale dla porządku powiem to raz jeszcze -  wyruszyłam w drogę arogancka i butna.  Myślałam bowiem, że kto jak to, ale ja potrafię przejść z punktu a to punktu b, nawet z kulą. Przejdę, wrócę, udowodnię.  Poleciałam do Porto przez Dortmund.  Na lotnisku w Dortmundzie pisałam do Kajetana na fb , na szczęście nic nie doszło. W Porto wylądowałam o 24, czyli o 23 czasu portugalskiego. Nocowałam u Inny – Białorusinki, która przywitała mnie z wielką życzliwością i ciepłem. Jadłyśmy jajecznicę, kozi ser, marchewkę i gadały o Białorusi. Czy to nie fantastyczne, że nocowałam akurat u niej?  Rano wyruszyłam.  Nie bardzo wiedziałam, gdzie mam iść, ale czułam, że intuicja mnie poprowadzi. W końcu przed moimi oczami ukazała się wspaniała monumentalna bazylika. Przed wejściem zaczepiła mnie dziewczyna, zapytała, czy idę na camino. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że tak i zapytałam, gdzie jest początek drogi, pokierowała mnie do katedry. Tam dostałam pierwszą pieczątkę i poszłam. W momencie, gdy piszę te słowa i wszystko sobie przypominam, przeszłam tamtędy już dwa razy. To ważne miejsce dla mojego życia. Katedra w Porto. Uwielbiam Portugalię, to już wiecie, więc kiedy maszerowałam przez miasto byłam bardzo szczęśliwa. Wylosowałam cytat z Pisma, który dostałam od Kajetana: Dobry jest Pan dla ufnych
Dla duszy, która Go szuka
Dobrze jest czekać w milczeniu ratunku od Pana
Nie za bardzo rozumiałam o jaki ratunek chodzi. A także co znaczy być ufnym. Nie wiedziałam tego wtedy i nie przeczuwałam jak bardzo będzie mi ta wiedza potrzebna. Z Porto wychodzi się długo, szczególnie jeśli człowiek podpiera się kulą, bo ma kontuzje. Dwa razy zgubiłam się i musiałam szukać żółtych strzałek, zanim wpadłam w rytm. Na obrzeżach miastach nie jest już tak, ładnie, są tam jakieś zakłady przemysłowe, wysypiska śmieci, nie ma chodników, więc trochę strach iść przy samej drodze, tym bardziej, że Portugalczycy, to raczej crazy drivers.  Byłam bardzo zmęczona, ale udało mi się dojść do pierwszej albergi. To średniowieczny klasztor. Niesamowity, człowiek czuje się jakby wszedł w całkiem inną rzeczywistość.  Szczególnie niesamowicie wyglądało to rano, gdy opuszczałam albergę, budynki klasztoru, białe wieżyce kościoła, smukłe cmentarne krzyże  spowijała mgła. Pamiętam jeszcze kwiaty ogrodzie, które przez tę mgłę przybrały pastelowe barwy. To było mistyczne miejsce i niełatwo było mi je pożegnać, a równocześnie wychodziłam z wielkim entuzjazmem. Przecież iść dalej, to było moim celem. Tego dnia, droga była przepiękna, szłam przez wsie, trwały żniwa, mnóstwo kwiatów, zieleni, owoców, widoków, obfitość wszystkiego. Wiecie jak się czułam? Wspaniale! Podekscytowana! Oto idę. Przede mną rozciągał się wspaniały świat. A ja w drodze. Tak jak ma być . Dokładnie. Kropka w kropkę. Szłam więc dalej, czasami odpoczywałam przy drodze, bo pięknie było, ale ciężko, rzymski bruk nie sprzyjał mojej bolącej nodze. A bolało mnie coraz bardziej. Kiedy obok przejeżdżał samochód i musiałam wejść do rowu, żeby go przepuścić nie umiałam  z niego wyjść inaczej niż na czworakach.  Po pięciu krokach odpoczywałam. Co tu gadać było źle. A miało być jeszcze gorzej.  Na ostatnim moście przed albergą kula wpadła mi w dziurę, oparłam się całą siłą na chorej nodze. I … to był koniec! Nie mogłam iść dalej. Zatrzymałam samochód. Kierowca zawiózł mnie do albergi. Tam zażyłam tabletki przeciwbólowe z nadzieją, że mi pomogą i ruszę dalej. Nic takiego się nie stało. Musiałam wołać o pomoc.  Wysłałam smsa do Nuno, żeby mi pomógł. Przyjechał  w ciągu godziny razem z Francisko, zabrali mnie do szpitala. Akurat przestał padać deszcz i na niebie zakwitła tęcza. Znowu miałam nadzieję! Nuno podwiózł mnie do następnej albergi. Zażyłam wszystkie leki, polskie i portugalskie, poszłam spać. Miałam nadzieję, że pomoże, wstanę i pójdę.  Do Santiago. Ale padało przez dwa dni. Przeciekał dach albergi, pielgrzymi przychodzili i odchodzili. Ja leżałam. Nie mogłam się ruszyć.  Nie byłam w stanie. Uklęknęłam na podłodze. Wybrałam numer do Kajetana. Zaczęłam płakać. Złorzeczyć. Pomstować. Płakałam, złorzeczyłam, płakałam, złorzeczyłam. On był spokojny. A ja darłam ten jego spokój na strzępy!
- Bóg mnie opuścił! Twój Bóg mnie opuścił – łkałam i żądałam, żeby coś z tym zrobił.  Ja naprawdę byłam przekonana, że on to naprawi. Już natychmiast. Od razu.
Kajetan jednak powiedział cicho:
- Nie mogę Cię uzdrowić. Nie jestem Jezusem.  Otwórz się na to, co tam się wydarza.
Przeżyliście kiedyś iluminację? W jednym błysku, zalążku myśli pojawia się pełne poznanie. Ja dokładnie w tej chwili wiedziałam – to chcę zrobić. Już natychmiast.
Zakończyłam rozmowę. Otworzyłam zeszyt i serce. Zaczęłam pisać. O wszystkim, co jest w moim sercu. Kiedy skończyłam. Zaczęły dziać się cuda. Tak to było, chciałam znaleźć Kajetana, a znalazłam siebie.

wtorek, 2 września 2014

Białoruś i miłość



Większość moich znajomych i bliskich zna już tę historię. Opowiadałam ją nie raz, niektórzy, jak chociażby Zuzanna, słyszeli ją wielokrotnie. Wybacz Zuzanno! Dlatego nie bardzo wiem jak się za nią zabrać teraz, kiedy znów chcę ją opowiedzieć. Zamykam oczy. Próbuję wyciągnąć coś z pamięci, co samą mnie zaciekawi. Najbardziej chciałabym znaleźć coś, czego dotychczas nie dostrzegłam. Zyskałabym świeżość, entuzjazm, no i jakąś nową opowieść. Jak zwykle jest jednak mickiewiczowsko. Ale co tam! W końcu to Świteź i Nowogródek! Wyciągam więc ze wspomnień pejzaż znad Świtezi. Bardzo go lubię. Byliśmy tam – ja, Dominik, Agnieszka i Asia - dwa razy, pierwszy raz nocą, koło dwunastej, w kompletnej ciemności, świecąc telefonami pod nogi. W tej ciemności wyczuwało się taflę jeziora, na horyzoncie majaczyły korony drzew, a gdy księżyc wyłonił się zza chmur widać było, że unosi się także na wodzie. Aż dziwne, że nie wyszedł nam na spotkanie chłopiec piękny i młody, tak było świteziańsko. Nie wyszedł nam na spotkanie nawet niedźwiedź, choć Agnieszka była pewna, że czai się gdzieś wśród liści. Drugi raz pojechaliśmy nad Świteź z całą wycieczką – z Mikołajem – dyrektorem Muzeum Dom Mickiewicza, Julią i innymi pracownikami muzeum oraz gośćmi zaproszonymi na 75-lecie tej instytucji. Pozdrawiam was wszystkich! Moi drodzy opowiadałam Was już tyle razy, w kawiarniach, spacerując po parku, albo popijając herbatę w domu, że staliście się na zawsze częścią mojego życia, częścią mnie samej. Teraz opowiem Was na blogu.
Było tak:
Następnego dnia po zakończeniu oficjalnych obchodów jubileuszu Muzeum Dom Mickiewicza wybraliśmy się na wycieczkę nad Świteź właśnie i do Zaosia, gdzie znajduje się rekonstrukcja domu, w którym urodził się poeta. (Nie wiadomo co prawda, czy to jest właściwe Zaosie, bo w pobliżu Nowogródka jest jeszcze jedno, ale przecież i tak nie ma to żadnego znaczenia). Nad Świtezią stoi  drewniana altanka, w której można się schronić przed deszczem albo słońcem. W naszym wypadku była to dojmująca mżawka. Kobiety rozpakowały jedzenie, które zostało z imprezy, kiełbasy, draniki, chleb i oczywiście wódkę. Mikołaj i Julia zachęcali do jedzenia i wznoszenia toastów. Była 10 rano. Nie chcieliśmy pić. Dominik wykręcił się łatwo, bo prowadził samochód. Ja także – brałam przecież leki przeciwbólowe. Asia i Agnieszka nie dały rady. Musiały choć udawać, że piją. Wznoszono po kolei toasty, a każdy z nich poprzedzony był długą i kwiecistą mową na cześć gości i gospodarzy. Aż glos zabrała kobieta siedząca obok mnie:
- Bez niej życie byłoby smutne i trudne, potrzeba jej starym i młodym, kobietom i mężczyznom. To ona daje siłę i moc, radość, chęć, żeby rano wstawać i rozpocząć dzień. Jest tym za czym tęsknią wszyscy bez wyjątku, święci i grzeszni, jest treścią ludzkich marzeń i snów. Każdy jej szuka dopóki nie znajdzie, niezmordowanie i żmudnie i wciąż od nowa. A kiedy znajdzie jest szczęśliwszy niżby dostał wszelkie bogactwa tego świata. Jest tym o co warto walczyć, modlić się, zabiegać. O niej piszą poeci, najwięksi i najwspanialsi, tacy jak nasz Mickiewicz. Wypijmy za miłość, bo bez niej nie byłoby nic!
No oczywiście. Byłam zachwycona jej przemową.
- Za to i ja wypiję – wykrzyknęłam i wyrwałam Agnieszce kieliszek upijając łyk wódki. A wódka białoruska dobra jest. Naprawdę.  
Mikołaj był zadowolony z tej mojej nagłej ochoty do picia. Julia też się uśmiechała, czuła pewnie, że wszystko to dobrze zorganizowała, skoro goście tak się bawią. A ja uznałam całe zdarzenie za znak. Znak miłości oczywiście. Lecz z tą miłością to sprawa jest o wiele trudniejsza i o wiele prostsza zarazem niż się wydaje. Wtedy myślałam o miłości jak o rzeczy. Chodzi mi o to, że myślałam o niej jako o czymś mierzalnym, konkretnym, namacalnym. Dziś sądzę raczej, że to szczęście i zachwyt, ochota na życie, radość ze spotkania, doświadczanie drugiej osoby, poczucie współistnienia. Ta miłość wtedy sytuowała mi się gdzieś bliżej tego, że po wielu perypetiach żyli długo i szczęśliwe. Dziś po tamtych zdarzeniach i innych przygodach myślę, że miłość jest nieograniczona, wolna i wszędobylska, pełno jej, gdzie nie spojrzysz, tylko brać. A wziąć to już jest odwaga.