czwartek, 3 listopada 2016

Gdy jest ciężko, idź dalej



wyschłe pola po drodze

Nic nie wskazywało, że to będzie trudny dzień. Czasami wyłuskujemy z rzeczywistości znaki, które opatrujemy czarną wstążką zagrożenia, przygotowując się na to, co ma nadejść, chcielibyśmy, aby nam ta magiczna czynność dodała czujności i sił. A gdy nieprzygotowani staniemy przed trudnościami, szeroko ze zdumienia otwieramy oczy i mamy ochotę osunąć się na ziemię jak szmaciana kukiełka i utopić w potoku własnych łez. Albo też ciągnięci siłą rozpędu, brniemy naprzód ku swojemu nieopisanemu zdumieniu, że możemy w ogóle się poruszać.  U celu zaś czeka zwykle nagroda w postaci odzyskania sił. 

Idziemy w kierunku Castro Verde. Myślę dziś o tym, że w ludziach, których spotkamy w życiu, zostawiamy jakiś ślad. Oby to był kwiat, a nie cierń. Tak sobie metaforyzuję, bo jeszcze czuję poranną energię. Krajobraz to teraz wyschłe pola, które budzą niepokój, jakiś nieokreślony lęk. Trawy na poboczu są bardzo ostre i kaleczą łydki, nie ma jak usiąść, żeby odpocząć. Jestem coraz bardziej zmęczona, kręci mi się w głowie, czasami wydaje mi się, że zasypiam idąc. Na nogach mam obrzęki, zadrapania od tych kłujących traw i piekący rumień od gorącego asfaltu. Naciągam skarpety najwyżej jak się da. Z każdym krokiem nogi bolą mnie coraz bardziej od palców aż do samej endoprotezy. Uporczywe słońce nie daje wytchnienia, marzę o białej bluzce z długim rękawem, żeby się ochronić. Za chwilę nie będę już o tym myśleć, bo zabraknie mi wody. Dziś jest niedziela to najgorszy dzień na pielgrzymowanie, sklepy pozamykane, nic nie można kupić. Usta mam białe i spierzchnięte. Rozglądam się za jakimś kranikiem przydrożnym, ale nie ma nic. Pocieszam się, że ta droga prowadzi do Aljustrel i prędzej czy później przecież tam dojdę.  Martwię się o Dob, dzwonię, ale nie odbiera.
Widzę jakieś zabudowania w oddali, jest więc nadzieja na wodę. O, jakże rozumiem teraz co znaczy woda żywa! Jak bardzo jestem spragniona! Oblizuję wargi, ale są całkowicie suche i i dotyk języka podrażnia i sprawia ból. Chcę pić! Boże! Chcę pić! Choć odrobinę!
Idę jak kaczka rozkładając stopy na boki. Nigdy jeszcze tak się nie czułam. Podtrzymuję plecak rękami, bo tak strasznie mi ciąży. W głowie  mam jednocześnie dwie myśli, dwie myśli nakładające się na siebie – „ja nie dojdę” oraz „muszę dojść”. Człapię noga za nogą jakbym poruszała się w gorącej smole. Składam św. Jakubowi obietnicę JEŚLI DOTRĘ DO SANTIAGO, BĘDĘ PROPAGOWAĆ SZLAK NA CAŁYM ŚWIECIE. Urywaną modlitwą przesuwam w dłoni koraliki różańca. Chcę pić …
owce stoją nieruchomo w mizernym cieniu drzew
Nagle dostrzegam znak, że niedaleko jest stacja benzynowa. Już czuję na języku smak zimnej coca-coli… Ale, gdy dochodzę tam, okazuje się, że stacja jest zamknięta. Muszę iść dalej, wyciągam z plecaka pustą butelkę i postanawiam wejść do pierwszego domu i poprosić o wodę. Ale tu nie ma żadnych domów. Muszę iść. Na rondzie skręcam w prawo, mimo że droga do Aljustrel wiedzie prosto, bo wydaje mi się, że widzę wystawione na chodnik stoliki. To może być restauracja! I rzeczywiście jest. Zamknięta na cztery spusty. Siadam przy stoliku, ściągam plecak i zastanawiam się, co zrobić. I wtedy do stolika obok podchodzi niska, pulchna kobieta w różowej sukience, w kapciach i z telefonem w ręku. Wygląda tak dziwacznie, że nie jestem pewna, czy to rzeczywistość, czy zwidy. Mówię, że potrzebuję wody, lecz ona tylko kręci głową wprawiając w ruch ciemne loki, które teraz zakrywają jej policzki:
- Zamknięte – mówi wskazując wyciągniętą ręką na drzwi – fechado – uśmiecha się niepewnie i robi gest jakby chciała wrócić do wirtualnej rozmowy na swoim smartfonie, ale nie pozwalam jej na to.
- Wiem – mówię szybko – proszę, niech Pani da mi wody! Bardzo chce mi się pić!
Kobieta bierze ode mnie butelkę i odchodzi. Po chwili wyłania się zza rogu z moją małą napełnioną butelką i drugą wielką butlą pełną zmrożonej wody mineralnej.
Dziękuję jej i obiecuję modlitwę. Przytulamy się i ruszam dalej drogą w kierunku miasta. Nie ujdę nawet ośmiuset metrów, gdy okaże się, że jest tu druga, otwarta stacja benzynowa pełna lodówek z najróżniejszymi napojami. Zatrzymuję się na chwilę … gdyby to człowiek wiedział, co będzie za zakrętem – myślę sobie i idę dalej. Do strażaków. Bombeiros. Zamierzam ich poprosić o nocleg.
W dyżurce wita mnie młody strażak, a gdy wyłuszczam, o co chodzi, prowadzi mnie od razu do pokoju, w którym będę dziś spała. Są tu dwa łóżka, jedno ogromne łoże i pojedynczy tapczan. Kiedy Dob już tu dotrze, to królewskie przydzieli mnie jako nagrodę za znalezienie noclegu. I będzie to także chyba trochę takie załagodzenie napięć z całego dnia. 

sypialnia w Aljustrel
Dzisiaj jest też ciężki dzień w naszej wzajemnej relacji. Mam pretensję do Dob, że nie informuje mnie, co się z nią dzieje. Nie wiem, czy powinnam po nią wracać, czy zostać na miejscu. W końcu decyduję się podejść na rogatki miasta i tam zaczekać. Dob jest jakieś osiem kilometrów od celu i boję się, że te dodatkowe 16 kilometrów byłby już dla mnie nie do przejścia.  

Gdy opisuję teraz te zdarzenia i patrzę na nie z perspektywy czasu, wiem, że ten dzień był dniem przełomowym. Nie tylko ze względu na ten wielki fizyczny wysiłek, ale i podjętą wówczas decyzję. Wtedy zdarzyło się coś jeszcze: Dob kupiła dla mnie czekoladę i włożyła do mojej torebki. Nie uszczknęłam z niej ani kawałka i zapomniałam, że w ogóle ją mam. A tabliczka zmieniła się w czekoladę na gorąco, zagarniając wszystko w swoje słodkie wnętrze, w tym także ładowarkę do telefonu.
Tego popołudnia stanęłam przed decyzją, co zrobię jeśli zostanę bez smartfona i jeśli Dob zrezygnuje lub pójdzie inną drogą. I odpowiedziałam sobie, że ja pójdę dalej. 


Po prostu, podjęłam postanowienie, żeby dalej iść.  

środa, 2 listopada 2016

Sami wybierzcie




Mam wielką chęć i pokusę, żeby nadać temu tekstowi jakiś zabawny i inteligentny tytuł, bo bohaterem będzie Almodovar i Różaniec czyli Rosario. Z pokorą muszę jednak przyznać, że nic satysfakcjonującego nie przychodzi mi do głowy. No może poza  - „Dlaczego Różaniec jest lepszy niż Almodovar?” Pewnie już tak zostanie, chyba że nim dojdę do końca wymyślę coś lepszego. Teraz jednak przypominając sobie tamten dzień przeczytałam moje zapiski w pamiętniku. Już na samym początku jest zdanie – dla mnie to camino to wielkie misterium … czytam chciwie dalej o rzeczach które już zapomniałam:
Wyruszamy rankiem, jest wietrznie i pochmurno – to dobra pogoda do wędrowania. Droga znów wiedzie przez góry. Idę i modlę się na różańcu, tęsknię bardzo za moim przyjacielem, za kimś kogo już nie ma w moim życiu. Mijający mnie na stromym podejściu kolarz, pyta czy wszystko w porządku. Odpowiadam, że tak i uśmiecham się do niego. Gdy podnosi kciuk w górę, mam ochotę wybuchnąć płaczem albo rzucić mu się w ramiona. Tak ponoć organizm reaguje na zwiększony wysiłek i mobilizuje się, żeby przetrwać. A może to niewypłakane łzy po utracie przyjaciela? Albo jedno i drugie. Nie wiem dziś tego, tak jak i wtedy tego nie widziałam. Moim celem jest Almodovar. Wybrałam tę miejscowość na nocleg oczywiście ze względu na hiszpańskiego reżysera  i jego wspaniałe filmy gęste od uczuć jak emocjonalny sos.
Docieram do miasteczka tak głodna, jakbym od tygodnia nie jadła. Zatrzymujemy się w restauracji, której właściciel musi być kolarzem, bo ściany zdobią tu zdjęcia z zwodów i kolarskie koszulki włożone w antyramy. Zjadam dwa obiady i syta rozglądam się wokół, a wtedy okazuje się, że miasteczko  i artystę łączy tylko nazwa. Nic tu nie ma ciekawego. (A może zbyt wiele spodziewałam się po nazwie?) Jest jeszcze wcześnie, a do następnej miejscowości tylko dziesięć kilometrów. Postanawiam tam pójść, co tam postanawiam, pragnę tam być, bo ta miejscowość nazywa się Rosario i w herbie ma różaniec. Ale teraz nie tylko ja zmieniam decyzję, pogoda również się zmienia, jest duszno i gorąco, idzie się bardzo ciężko. Ale pędzę z całych sił wzmocniona na ciele i jakimś sposobem (zapewne nadzieją) – także na duchu.  
koncert chórów w Rosario
herb Rosario na placyku
Rosario, Rosario … - pobrzmiewa mi w głowie i uśmiecham się do siebie, bo wydaje mi się to bardzo zabawne i cudowne zmierzać wprost do różańca. Z drogi widzę już zabudowania, jeszcze tylko niewielkie wzniesienie i będę na miejscu.
No to jestem. Malutki placyk, ławeczka, kościół, kilka domów … o rany! – myślę w popłochu – przecież tu nie ma żadnego miejsca na nocleg!!!! To zbyt maleńka miejscowość, jak jeden paciorek, a nie cały różaniec! Ratunku! Ratunku! – panikuję już w głowie, gdy drzwi kościoła otwierają się powoli z majestatycznym skrzypieniem i ukazuje się w nich Matka Boża Fatimska. Och! Wciąż mi towarzyszy! Figura staje przed kościołem, ma placyku zaczynają się zbierać ludzie. A ja już wiem, że będzie dobrze. Zapytuję po portugalsku, czy mogę tu nocować? Czy mogę tu zostać?
- A dlaczego akurat tu? – pyta uśmiechnięty od ucha do ucha mężczyzna
- Bo ja tu chcę, bo tu jest ładnie i nazwa mi się podoba – tłumaczę nieskładnie, bo na tyle mi pozwala moja znajomość portugalskiego.
A wtedy on uśmiecha się jeszcze bardziej. Jest dumny i zadowolony. To widać. Podchodzą teraz inne osoby, przedstawiają się, coraz więcej ludzi gromadzi się na placyku i wkrótce okazuje się, że dzisiaj w Rosario jest fiesta! Concurso! Przegląd chórów, są już stoły, ławki i estrada, zaczyna grać muzyka.
Gdy dociera tu Dob, dostajemy nocleg i zaproszenie na fiestę. Dziś będziemy nocować w lokalu, który stanowi równocześnie salkę katechetyczną i zakrystię, zaraz za drzwiami jest kaplica. Myjemy się, przebieramy i biegniemy posłuchać występujących chórów.
Siadam na niskiej ławeczce. Przymykam oczy, słońce pada mi na ramiona, wokół fruwają tak pięknie szeleszczące dźwięki portugalskiego języka. To moje życie – myślę, moje wspaniałe życie … wypełnia mnie bezgraniczna Miłość i wdzięczność … że jestem.
po koncercie - tańce
Ale już dziarska melodia płynąca ze sceny przerywa moją patetyczną zadumę, a mężczyzna, który wcześniej ze mną rozmawiał, kiwa na mnie dłonią z daleka zapraszając w ten sposób do tańca. I ruszamy w tany, przytupujemy, wirujemy, okręcamy się w tańcu aż do poczęstunku, który został przygotowany w niskich zabudowaniach przy kościele. Stoły uginają się pod najrozmaitszymi potrawami i trunkami. Mnie i Dob wprowadzają tu miejscowi notable, pod rękę, jak byśmy były gośćmi specjalnymi. Chyba jesteśmy, bo konferansjer ze sceny ogłasza nasze przybycie i dziękuje, że zechciałyśmy się tu zatrzymać. A wtedy ja wstaję z miejsca i wygłaszam swoją pierwszą publiczną mowę po portugalsku:
kaplica noclegowa
- Amo te Rosario!
I otrzymuję burzę oklasków.
W nocy usiłujemy się wymościć na krzesłach, układając śpiwory i ubrania tak, żeby było nam miękko, ale nijak to nie wychodzi. Więc cichutko na paluszkach otwieramy drzwi do kaplicy i kładziemy się na skórzanych kanapach ustawionych naprzeciw ołtarza. Zasypiamy z nadzieją, ze nie będzie nazajutrz mszy na szóstą rano.
Nie wiem, czy w Rosario pamiętają jeszcze dwie pątniczki z Polski, ale ja na zawsze zapamiętam jego mieszkańców. „Amo te Rosario” – jest wciąż najprawdziwszą prawdą, kocham to miejsce na zawsze. A nazwy, imiona, cóż … niosą ze sobą znaczenie, nie tylko to, które w sobie zawierają, ale i to, które my im nadajemy.


PS.  Amo te, Rosario – też nadawałoby się na tytuł, prawda? Najlepiej więc sami wybierzcie.

czwartek, 4 sierpnia 2016

W górę i w dół, w górę i w dół – pomiędzy niebem a piekłem


Spotkane po drodze do Ameixial

Na początek muszę Wam coś wyznać. I przeprosić. Oto wyznanie: Z wielkim trudem przychodzi mi pisanie o ostatnim camino, ponieważ przedzieram się przez mój podróżniczy dziennik i wszystkie wspomnienia powracają do mnie w postaci żywych uczuć. Wszystko przeżywam tak jak wtedy, gdy rzeczywiście szłam, a teraz uczucia powracają z ogromną, ogromną tęsknotą za Drogą. Tak więc przepraszam Was za opóźnienia, lecz nie mogę niczego obiecać, bo dziś zrozumiałam, że muszę przejść przez to w tempie mojego serca. Odczytuję to jako znak i zadanie, że powinnam nauczyć się cierpliwości. Mam jednak nadzieję, że mimo to nie zrezygnujecie i nadal będziecie mi towarzyszyć. Nawet, gdy droga będzie trudna tak jak dziś – w górę i w dół, w górę i w dół przez Barranco Velho do Ameixial: 

widok gór
                Zbieramy się sprawnie i wyruszamy koło siódmej, gdy miasteczko jeszcze śpi. Wczesna pora ma w sobie posmak wędrownego życia, które tak pokochałam. Jest rześko, zawiewa lekki wiatr. Jesteśmy wypoczęte i pełne dobrej myśli, z nadzieją na to, że znów się powiedzie. Lecz Droga – co z pewnością już wiecie – ale my wtedy jeszcze nie wiedziałyśmy – znów szykuje niespodziankę. Wspinamy się pod górę, wokół piękna bujna zieleń we wszystkich odcieniach, schodzimy w dół, słońce coraz mocniej grzeje, wspinam się pod górę, Dob została trochę w tyle, ale widzę ją, gdy odwracam głowę, schodzę w dół, wznoszę ręce do góry, „kocham cię życie!” – krzyczę, schodzę w dół – napiszę w pamiętniku, że widoki zapierają dech w piersiach – myślę, przesuwam w palcach paciorki różańca, wchodzę pod górę, nie widzę już Dob, schodzę w dół, wchodzę pod górę, odmawiam kolejną zdrowaśkę, znów w dół – chyba trafiłam do jakiegoś górskiego piekła – przychodzi mi do głowy – może przeoczyłam jakiś skręt, zejście do jakiejś miejscowości – myślę w coraz większym popłochu.  Oczywiście niczego nie przeoczyłam, idę dokładnie tak jak miałam iść, droga prowadzi mnie we właściwym kierunku właśnie teraz, gdy czuję się zmęczona i przestraszona. Zaraz będzie skwer ze stolikiem i ławkami ocienionymi koroną wielkiego drzewa, pod którym przysiadły stare kobiety. Uśmiechają się do nas życzliwie, choć z pewnym zdumieniem. Nie mamy nic do jedzenia, oprócz czarnych lukrecjowych cukierków kupionych na lotnisku w Eidenhoven. Proszę więc o jedzenie. Jedna z kobiet przynosi słodką bułkę i dzielimy się nią z Dob. Gdy opowiem to potem Piotrowi, powie – Ty żebrałaś. A w jego głosie będzie uznanie i podziw. Tak. Prosiłam o jedzenie i wodę w tej drodze nie raz. I wszystko zleżało od ludzi i Boga. Poddałam się temu, dlatego mogłam iść. Ja miałam pieniądze, przynajmniej tyle, żeby kupić coś do jedzenia, ale NIE MOGŁAM nic kupić, bo nie było sklepu! Za pieniądze … no właśnie … za pieniądze tak naprawdę nie można kupić niczego, nawet, gdy je posiadamy, nawet gdy je posiadamy … prawdziwym bogactwem są ludzie wokół nas, po których możemy się spodziewać wszystkiego najlepszego, ludzie i miłość wzajemna, która w chwilach próby żywi i żołądek i serce.
Portugalki, które odpoczywały w cieniu drzew i dały nam słodką bułkę
                Gdy ruszamy dalej, jestem już na tym poziomie emocji, że nie wiem czego się spodziewać i dobrze mi z tym. To najlepszy sposób, aby przyciągnąć do siebie radość i powodzenie. Wejścia do miasteczka nie zapomnę nigdy. Czytaliście o tych prowincjonalnych małych miasteczkach usytuowanych przy drodze, gdzie mężczyźni w kapeluszach chroniących przed słońcem siedzą na ławce w milczeniu, aby od czasu do czasu rzucać w przestrzeń jakieś słowo? Gdzie słychać bzyczenie muchy? Gdzie od razu wiadomo, że jestem obca, nawet gdybym nie miała przy sobie plecaka, bo wszyscy się znają? To było właśnie to. Wchodzę do miasteczka i trochę się cieszę, bo oto osiągnęłam cel, a trochę martwię, bo może okazać się zbyt małe, żeby znaleźć tu nocleg. Ale jest kościół! Postanawiam, że poczekam na Dob, a potem pójdę zapytać, czy nie przenocują nas na parafii. Gdy Dob odpoczywa pilnując plecaków, ja obchodzę kościół dookoła, raz, drugi, trzeci … Nic. Zamknięty. Na cztery spusty. Czytam kartkę wystawioną w oknie. Kościół otwierany jest tylko w niedzielę, ksiądz przyjeżdża odprawić mszę z innej, większej parafii. To kościół pod wezwaniem św. Antoniego, wzywam więc Świętego, żeby mi znalazł nocleg. Antoni prowadzi mnie na pocztę, gdzie jest niewielka kolejka. Staję w ogonku, a gdy podchodzę do okienka wyłuszczam po portugalsku swoją sprawę i tłumaczę, że wraz z companierą pielgrzymuję do Santiago de Compostela, pani słucha mnie z uwagą i nagle jej twarz rozjaśnia uśmiech:
domek, w którym nocujemy
- mój syn ma imię Santiago – mówi wyciągając z torebki legitymację chłopca, żeby udowodnić swoje słowa. Potem każe mi usiąść i czekać, mężczyzna z kolejki podsuwa krzesło. Siadam, czekam, rozglądam się, ale już po chwili zaczynam się wiercić, niecierpliwić, więc biegnę po Dob. Wracamy razem, siadamy, teraz się rozluźniam, siedzę uśmiechnięta, spokojna. Za to niecierpliwość dopadła Dob, która mówi do mnie:
- Ona na pewno nic nie załatwia, będziemy tu siedzieć i siedzieć!
I właśnie w tym momencie pod pocztę podjeżdża ciężarówka, mężczyzna wyskakuje z szoferki i wbiega na schody, wita się z nami, potem wrzuca nasze plecaki na pakę, a nas upycha do środka i pędzi jak szalony, tak że podskakujemy na siedzeniach raz po raz uderzając głowami w sufit. W końcu wjeżdżamy na camping i zatrzymujemy się przed niskim budynkiem, przed którym kwitnie lawenda. To nasz dzisiejszy dom. Obcałowujemy kierowcę, będziemy spać w prawdziwych łóżkach! Ja pójdę jeszcze na zakupy, a Dob przygotuje kolację, bo jest także kuchnia i salon z kominkiem wyłącznie do naszej dyspozycji. A w szafie w przedpokoju figura Matki Bożej Fatimskiej. Wyciągam ją z szafy i stawiam w sypialni. Niech strzeże naszego snu. O jakie piękne jest życie! Jakie piękne jest życie w Ameixial! 



zieleń we wszystkich odcieniach

PS. Co do Antoniego – z moich doświadczeń wynika, że jest stuprocentowo skuteczny. Czasem trzeba mu tylko obiecać trochę pieniędzy dla potrzebujących. Ostatnio jak Szymonowi Hołowni zginął pies, modliłam się do Antoniego i obiecałam gotówkę, na szczęście w ratach. Pies się znalazł :) 

I jeszcze jedno – w caminowym pamiętniku z tego dnia zapisałam taką końcową refleksję: „W każdej chwili Bóg czeka na Ciebie. Przyjdź i proś”. Cytuję  tu, bo może akurat dla kogoś będzie ważna.
I co? Idziecie za mną nadal?




poniedziałek, 30 maja 2016

Jak się nie da, to się da


Obiad w Loule
Tak dawno nie było mnie na blogu, że musiałam przeczytać ostatni wpis, żeby się – nomen omen – wdrożyć w opowieść. Od tamtej pory wiele się wydarzyło. To były właśnie te trudności, którymi zakończyłam poprzedni post. Wszystko, czego nauczyłam się  w Drodze, zadziałało i tym razem – zaufanie do Boga, który obdarowuje nas według Jego szczodrej miłości, a nie naszych zasług, otwarcie się na ludzi i przyjmowanie ich pomocy jak prezentu, a nie jałmużny i  wdzięczność za każdą chwilę. Wiem także, że jak jest ciężko trzeba porzucić siebie, robić, co jest do zrobienia i iść dalej – tego nauczyło mnie camino. No tak, bez niego w ogóle nie dałabym rady. Tak samo myśli Dob, gdy dzwoni do mnie i mówi:
- Czy Ty wiesz co się stało?! – I tu następuje długa i szczegółowa opowieść o jakimś często bardzo dramatycznym wydarzeniu zakończona słowami – Bez camino na pewno bym sobie nie poradziła.
No właśnie dziś poznacie Dob – towarzyszkę mojej Drogi.
Jednak, żeby Wam cokolwiek opowiedzieć, muszę czytać mój caminowy dziennik, muszę sobie przypomnieć…. Czytam i uśmiecham się do kartek w kratkę i koślawych liter. Oto już po pierwszym dniu zapisałam trzy  sentencje:
Miłość nigdy nie zostaje bez odpowiedzi. Kochaj!
Uwielbiam jak świat się mną opiekuje. Zawierzam
oraz
Księża, otwórzcie kościoły!
Ale zanim to napisałam, było tak:
Noc przed wyruszeniem, obie nie możemy zasnąć, Dob modli się na różańcu, ja co chwilę wychodzę do łazienki. Gdy słyszę przy recepcji Polkę, która nie rozumie angielskiego i domaga się pokoju dla trzech osób w wypełnionym po dach hostelu, idę na recepcję, rozmawiam z nią, a gdy wychodzi głaskam czarnego psa.
- Jak masz na imię, czarny psie? – pytam po angielsku.
- Fritz – odpowiada właściciel, który jest menedżerem hostelu.
Mówię coś do Fritza po polsku a on merda ogonem.
- O! Fritz rozumie po polsku – chwalę go głośno.
- Nie – odpowiada mężczyzna – Fritz rozumie emocje i uczucia – i uśmiecha się do mnie.
Ja też się uśmiecham. I myślę, ze Fritz musi być bardzo zadowolony, że ma takiego fajnego właściciela. I że mogę dziś ich polubić na zawsze i że więcej ich przecież nie spotkam. Życzę więc obu dobrej nocy i idę spać.
Wychodzimy koło szóstej rano. Jest już bardzo ciepło. Mam mapę Hiszpanii i Portugalii w jednym, są tu widoczne tylko główne drogi. Nie ma szlaku, wiec nie bardzo wiem jak mamy iść. Wiem tylko, w którą stronę powinnam się kierować. Więc idziemy właśnie w tamtą stronę w kierunku Querençy, gdy nagle stajemy przed wejściem na autostradę, to najgorszy znak jaki można zobaczyć w Drodze. Do dziś mam ciarki na plecach, gdy go widzę. Oznacza – jest tu droga, ale nie dla Ciebie. Nagle widzę jakiegoś mężczyznę, podbiegam więc i pytam jak dojść do Querençy.
On przygląda mi się uważnie i odpowiada:
- Trzeba wrócić do Faro i wziąć autobus.
Droga do Querency
Nie, nie. Nie mogę. Jestem przecież pątniczką, pielgrzymuję na piechotę. Muszę dojść. Ale on nie może tego zrozumieć, mimo że mówię po portugalsku,
- Nie da się dojść do Querençy – tłumaczy mi cierpliwie jak małej dziewczynce -  Nikt tak nie chodzi. Tak wiem. Już to słyszałam.
Nagle, w odpowiedzi na informację, że jesteśmy z Polski, twarz mu się rozjaśnia. Biegnie do domu i wyciąga z mieszkania zaspaną Ukrainkę, która po części po ukraińsku, po części po rosyjsku, a po części po polsku tłumaczy nam jak dalej iść.  Kierujemy się zgodnie z jej wskazówkami i wychodzimy … na wjazd na autostradę! Siadam na wysepce, wyciągam mapę … i chociaż wkrótce się nauczę, to nic jeszcze nie rozumiem z tej mapy! Nie potrafię jej czytać! Co mi więc pozostaje?! Modlę się: Boże, Boże daj mi jakiś znak, gdzie mam iść, daj mi jakąś strzałkę, jakąkolwiek, wtedy będę wiedziała.
- Wracamy pod dom Ukrainki – komenderuję. A tam postanawiam iść tak troszkę w prawo po skosie.
Gdy zbliżamy się do torów kolejowych pod moimi nogami dostrzegam … strzałkę! Nie jest to żółta caminowa strzałka, ale przecież jest najprawdziwszą zwykłą strzałką, o którą prosiłam! To właściwa droga!!! Dziękuję Boże! Dziękuję! Spoglądam na mapę – tak! Przy torach kolejowych to droga na Querençe!
Jak teraz swobodnie maszerujemy! Jak pachnie eukaliptusem! Jakie sady pomarańczowe! Że aż kupujemy pomarańcze prosto z drzewa, kilogram za 1 euro.  Już widzę wizję camino przed oczami Dob, że będziemy sobie tak raźno i wesoło szły. Ale ja dziś przecież wiem, że to jest tylko zachęta, że Droga jeszcze wszystko nam pokaże.  
uliczka w Loule
Wkrótce dochodzimy do Loule. Tu zjemy obiad. Wielkie sardynki z ziemniakami. Pomidory z cebulą i oliwą z oliwek. Chleb. Uczta. A potem cudowne portugalskie espresso.
Dob upiera się, żeby pójść jeszcze do biura turystycznego, zapytać o szlak. Ale nie jesteśmy zdziwione, gdy panie, mimo szczerych chęci i wielu wykonanych telefonów odpowiadają nam w końcu:
- Tu nie ma szlaku. Nikt tędy nie chodzi. Nie da się.  
No dobrze, skoro się nie da, to idziemy. Wstąpimy jeszcze do kościoła Misericordia, gdzie stoi przepiękna figura silnej i mocnej Matki Bożej. Potem w drodze Dob, powie mi, że myślę sercem, co będzie komplementem, a nie wyrzutem. I mimo że będę coraz bardziej zmęczona, to będę szła z coraz większą radością i zapałem.  W końcu jednak będziemy musiały się rozstać, Dob idzie coraz wolniej, a ja muszę iść coraz szybciej, żeby zdążyć znaleźć nocleg, Querença położona jest wysoko, na południowych zboczach Serra de Caldeirão.


Gdy wspinam się pod stromą górę, całkiem tracę z oczu Dob. Zostawiam plecak w najbliższej restauracji i zbiegam po moją towarzyszkę. Dob zdjęła buty i leży na skraju drogi pod drzewem. Popija wodę z butelki. Zarzucam jej plecak na ramię i znowu pod górę. Na miejscu właścicielka przejrzała już Internet w poszukiwaniu noclegu dla nas.

W ogóle nie jestem zdziwiona, gdy oświadcza mi ponuro:
- Nie ma noclegu, tu nikt nie chodzi, nie da się niczego znaleźć.
No dobrze. W takim razie teraz ja idę poszukać. Zostawiam Dob popijającą drobnymi łyczkami ciepłą  herbatę z cukrem. Wspinam się jeszcze ciut wyżej rozmawiając znów z Bogiem:  
- Tyle przestrzeni – mówię Mu – popatrz! Tyle przestrzeni. Tu na pewno jest gdzieś dla nas nocleg, to niemożliwe, żeby go nie było, tyle domów!  Tyle miejsca!
Idę w stronę pięknego szesnastowiecznego kościoła Wniebowzięcia, który oczywiście jest zamknięty na cztery spusty (stąd moje późniejsze wezwanie do księży), potem do restauracji, która z kolei jest otwarta, ale nie możemy przecież nocować w restauracji! Jest jeszcze sklep – tu kupuję zimna coca colę i wodę. Nic więcej nie ma. Przy niewielkim kamiennym uroczym ryneczku nic więcej nie ma. Chociaż nie! Są jeszcze jakieś uchylone drzwi! To poczta. Wchodzę tam. Za biurkiem pełnym papierów w nieładzie siedzi ciemnowłosa dziewczyna. Mówię, że jestem pątniczką, pielgrzymuję z towarzyszką, a moja companiera jest bardzo zmęczona, źle się czuje i nie mamy gdzie spać. I czy ona mogłaby mi pomóc znaleźć nocleg.
"łóżko" w domu kultury
Dziewczyna mówi coś szybko po portugalsku, z czego rozumiem tylko, ze mam usiąść i zaczekać. Siadam i czekam. Ona wykonuje kilka telefonów i mówi jeszcze szybciej po portugalsku. W końcu  oddaje mi słuchawkę i jakaś kobieta pyta mnie po angielsku, czy zgodzę się nocować „w domu, w którym odbywają się imprezy”. Wyobrażam sobie dyskotekę, ale zgadzam się natychmiast z nadzieją, że dzisiaj żadnej imprezy nie będzie. Dziękuję jej, a ona prosi, żebym zaczekała na dyrektora tego domu. Ale ja szybko biorę pocztowe pieczątki do pielgrzymiego paszportu i co sił w nogach pędzę po Dob. Potem obie pędzimy z powrotem na pocztę. Właśnie nadchodzi dyrektor. To młody chłopak. Rozmawia z nami po angielsku. Otwiera drzwi i wchodzimy do domu kultury! To „dom, w którym odbywają się imprezy”!. Jest scena, na której odtańczę kankana, prysznic i umywalki, będziemy mogły się umyć oraz największe łóżko jakie w życiu widziałam, bo cała podłoga przed sceną wyłożona jest miękką karimatą! Chciałam dużo przestrzeni no to mam! Dzięki Ci, Boże! 
Umyte, oprane, zmęczone, zadowolone, rozkładamy śpiwory. Mościmy się do spania. Jak się nie da, to się da. Z Bogiem. Wzdycham z ulgą przed zaśnięciem.
Nie rezygnować, iść do przodu, szukać drogi, być gotowym na nowe, nieoczekiwane rozwiązania – o tym myślę teraz pisząc dla Was ten tekst. I wypełnia mnie wdzięczność, że mogę Wam to wszystko opowiedzieć i dzięki temu przypomnieć sobie tę wspaniałą Drogę, nasycić wspomnieniami, nabrać sił i zebrać całe naręcza świeżej nadziei. Muito obrigada, amigos.