niedziela, 28 grudnia 2014

Jak święta to tylko z rodziną (z Koszalina)

Musimy na chwilę zejść z Drogi Świętego Jakuba, a właściwie wyprzedzić większość wydarzeń, ponieważ mam historię, która nie może czekać. Przez dwa dni moja chęć opowiedzenia Wam tej historii mocowała się z chronologią zdarzeń i w końcu chęć zwyciężyła. Było tak:
Na kilka dni przed Wigilią wysyłam  do Kuby smsa „spotkajmy się przed świętami”. Nie widzieliśmy się tak długo, od camino minęło już pół roku. Kuba ma jednak dużo zajęć – jak odpisuje - w domu i w kościele. Wpadam na pomysł, że zrobię mu niespodziankę i zjawię się na mszy, podczas której Kuba służy przy ołtarzu.  Nie wiem jednak o której godzinie jest msza.  Kontaktuję się więc z Tatą Kuby, żeby ustalił godzinę. Mój plan jest taki – przyjeżdżam na mszę, potem chwilkę porozmawiam z Kubą i wracam do domu. Jednak ten plan od razu bierze w łeb, gdy Tato Kuby dzwoni do mnie z informacją, że msza jest o jedenastej, a potem zapraszają mnie na obiad. Tato Kuby jest pełen entuzjazmu dla mojego pomysłu, a ja …, no cóż ja jestem zaskoczona i zachwycona, że on tak szybko i chętnie całą tę moja akcję ogarnął! Mam się zjawić za dwadzieścia dziesiąta na dworcu, stamtąd Tato Kuby zabierze mnie w miejsce, gdzie  można mnie przetrzymać do jedenastej. Potem pójdziemy do kościoła.
Rozmawiam także z Kajetanem, opowiadam mu jaką niespodziankę przygotowuję dla Kuby. Kajetan jest zachwycony i żałuje, że go tam ze mną nie będzie. Kończąc rozmowę, zwierzam się, że mam takie dziwne uczucie, że nie jestem jedyną osobą robiącą niespodziankę.
Noc przed nie mogę zasnąć z podekscytowania. Przewracam się z boku na bok, czekam, żeby już wstać, a wcześnie, bo piętnaście po szóstej muszę zerwać się z łóżka.  Nareszcie dzwoni budzik. Wstaję, szykuję się. Wszystko mam przygotowane: upominki dla Kuby i jego rodziny, sukienka, torebka (wcześniej wysprzątana), buty wypastowane. Wyruszam. Kiedy idę na dworzec jest trochę przed  ósmą, ale w drugi dzień świąt nikogo nie ma o tej porze na ulicach. W ciszy zaczyna padać śnieg, leniwie wstaje dzień. Jest tak gwiazdkowo  jak na filmie familijnym. Wsiadam do pociągu, szukam konduktora, żeby kupić bilet – to już znacie, prawda? Ale konduktorowi zawiesza się terminal i nie może mi wydrukować biletu.
- O, to może pojadę bez biletu – żartuję.
- I tak zamierzałem dać pani prezent – mówi konduktor – w końcu dziś drugi dzień świąt – uśmiecha się i wręcza mi bilet za…  40 groszy!
- Tylko niech pani to zostawi dla siebie – dodaje szeptem.
Proszę więc nie mówcie nikomu, że Wam powiedziałam.
Ja wykrzykuję – „to niemożliwe!” A mężczyzna odpowiada:
- Na tym świecie wszystko jest możliwe.
Co prawda, to prawda, należy mu przyznać rację.  I tę tezę możecie akurat powtarzać wszystkim i zawsze.
- Niech się pani za mnie pomodli – kontynuuje konduktor.
- Jasne  – odpowiadam – zrobię to z przyjemnością i to od razu, bo tak się składa, że akurat jadę na mszę.
Wiecie już oczywiście, że jestem w siódmym niebie i dalej zmierzam do celu absolutnie szczęśliwa. Wysiadam na dworcu dokładnie według planu, schodzę z peronu i w moją stronę biegnie Tato Kuby. Wita mnie serdecznie i zabiera do mieszkania Dziadka Kuby, żeby tam przetrzymać przez czas, który pozostał do mszy. Rozmawiamy, głównie o bieganiu. Tato Kuby jest lekarzem i dopytuje o moją endo. Jako doktor wyraża też swą opinię na temat triatlonów i innych wyczynów sportowych, które pojawiają się w moich planach. Trzeba jednak powiedzieć, że nie trzyma się kurczowo swojej opinii i podczas tej rozmowy więcej w nim sportowca niż lekarza. (Pamiętacie, Kuba jest kolarzem, podobnie jego ojciec i bracia).  Zresztą muszę powiedzieć uczciwie, że jak się ma takiego syna, to już człowiekowi nic nie pozostaje, tylko być fajnym – szybko dochodzę do tego wniosku. Wkrótce przekonam się także, że nie dotyczy to tylko Taty Kuby.
Pod domem czeka na nas Mama Kuby, zostawiamy tu samochód i idziemy do kościoła. O Boże! Wchodzę do środka i serce zaczyna mi walić jak szalone!
- Sama chciałaś – mówi Tato Kuby  wyjątkowo zadowolony.
Kościół jest pełny. Wolna tylko pierwsza ławka. Niewielka, w sam raz na trzy osoby. Zmierzamy w jej kierunku.
- Nie sądzisz chyba, że to przypadek? – retorycznie pyta mnie szeptem Mama Kuby – zarezerwowałam ją – mówi z uśmiechem. Jeśli napisałabym, że jestem zaskoczona, to chyba nie byłaby prawda, w tym momencie przestaje mnie cokolwiek dziwić.
To co się dzieje wygląda znacznie lepiej niż w moich wyobrażeniach. Znacie to chyba z „Alchemika” – wyraź pragnienie, zrób krok w jego kierunku, a Wszechświat na nie odpowie! Rodzina Kuby jest lepsza niż Wszechświat, tak odpowiada na moje pragnienie, że nie wiem, czy mam śmiać się w głos, czy płakać ze wzruszenia.
Siedzimy w ławce. Modlę się za konduktora, jak prosił.  Z zakrystii wychodzi Kuba. Patrzy na nas. Podnosi brwi ze zdumienia. Wyciąga szyję w naszą stronę. Patrzy. Ucieka do zakrystii. Za chwilę wygląda stamtąd. Wychodzi. Patrzy. Patrzy coraz bardziej… patrzy jeszcze bardziej … A po chwili jego twarz rozjaśnia uśmiech. Ja uśmiecham się od ucha do ucha. Uśmiecham się tak, jak kot z „Alicji w Krainie czarów”, jakbym była  samym uśmiechem. Jakbym była wyłącznie uśmiechem. Podczas tej mszy wszyscy się będą uśmiechać, ja, Mama Kuby, Tato Kuby, Kuba i Ksiądz.
Msza jest wspaniała, kazanie piękne, czas szybko mija. Stoimy teraz przed Kościołem, tuż obok żywej szopki, podchodzi Kuba z Olą oraz jego bracia. Witamy się i śmiejemy.  
– Już nie wiedziałem, co mnie bardziej dziwi, że widzę Magdę, czy że tato jest w kościele - komentuje Kuba i pękamy ze śmiechu - Byłem ciekawy, kto pierwszy zemdleje z wrażenia, ja z powodu Magdy, czy proboszcz z powodu taty! Świetna rodzina z Koszalina!
Okazuje się, że rodzice Kuby wymyślili opowieść o rodzinie z Koszalina, która ma ich odwiedzić w święta. Rodzina, której Kuba w ogóle nie zna, której nigdy nie widział.  Bracia Kuby, Piotrek i Kacper byli wtajemniczeni w całą akcję, tylko jedyny Kuba żył w nieświadomości. Teraz wszyscy co rusz przywołują rodzinę z Koszalina i wybuchamy śmiechem.
moja czapka
W domu dostaję wyjątkowy  prezent – zimową czapkę specjalną dla przyjaciół rodziny. Siedzimy, rozmawiamy, opowiadam moje podróżnicze historie i nagle słyszę głos. Kurcze, słyszę głosy. I ja je znam. Szukam w pamięci, kto to, do kogo należą, gdy w drzwiach pojawia się dziadek Kuby, Wiesiu! I Michał! I mama Michała! Rzucam im się na szyję. Wiesiu podnosi mnie do góry. Obcałowuję i przytulam księży! Nie ma jak święta z rodziną! – myślę sobie,  szczególnie z rodziną z Koszalina. Oto ja robiąca niespodziankę zostałam wyniespodziankowana! Wspaniały Wszechświat! Wspaniali ludzie! Wspaniałe Boże Narodzenie!
Jemy obiad, wspominamy camino, opowiadamy sobie trochę o minionym pół roku. Rany, jakie życie jest fajne w tej chwili! Co za święta!
Wracam na dwie tury, żeby spotkać się z Kajetanem i wszystko mu opowiedzieć. Gdy wysiadam z pociągu Kajetan patrzy na mnie błyszczącymi oczami i mówi:
- Jaka ty jesteś pięknie szczęśliwa!
A kto mnie uszczęśliwił?
Rodzina z Koszalina.  

PS. Jeśli raz pójdziecie na camino, ono przejmie Wasze życie i będzie trwać, gdziekolwiek nie wyruszycie. Trzeba tylko zaufać Drodze.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Msza o świcie i inne przyjemności



Wracam pamięcią do tej drogi. Idę tędy już drugi raz. Zmierzamy do klasztoru, w którym nocowałam roku temu, gdzie jadłam kolację z parą Szwedów, Śmiejącą się i młodym Finem. Trasa, którą przemierzam teraz jest ta sama, lecz zupełnie inna. Ze zdumieniem spostrzegam, że odległości, które poprzednio były ogromne, znacznie się skróciły. I droga także jakaś łatwiejsza. To niesamowite. Tylko upał doskwiera. Zatrzymujemy się i zjadamy kupione w pobliskim sklepie melony i pijemy wodę. Ruszamy dalej, znowu idziemy w grupie i rozmawiam z Wojtkiem, który jest pracownikiem na  politechnice. A potem z młodszym Wojtkiem, studentem. I z Wiesiem, księdzem, który podczas tej pielgrzymki będzie rzucał palenie. Tylko Paweł trzyma dystans. Idziemy dalej i chłopaki wciąż mnie pytają, kiedy w końcu wyjdziemy z tego Porto.
- Zaraz za zakrętem – odpowiadam. Ta odpowiedź będzie nam już towarzyszyć do końca camino, kiedy tylko ktoś zada pytanie o koniec jakiejkolwiek drogi. I nieodmiennie będzie nas rozśmieszać.
W końcu docieramy. Nie mogę uwierzyć, że to już. Tak szybko! Jesteśmy w klasztorze. Ja dostaję pokój na drugim piętrze, chłopcy wyżej. Sala jest trzyosobowa, ale na razie jestem tylko ja.
Wyciągam się na łóżku. Wygląda na to, że jutro pójdę sama.
Ledwie zdążyłam dokończyć tę myśl, do pokoju wpada Kuba:
- Możemy nocować z tobą? – pyta mając na myśli siebie i młodszego Wojtka. – Bo tam w naszym pokoju jacyś starzy faceci smarują nogi kamforą – usprawiedliwia się.
Podejrzewam, że ci starsi faceci są w moim wieku, ale zgadzam się z ochotą. Cieszę się, że chłopaki chcą tu nocować. Ja i Kuba przegadamy pół nocy, podczas której opowie mi o kozie wypijającej kawę z kubka Kasi i o tym jak za pomocą podestu na dachu samochodu można temu zapobiec. A także o kolarskiej stylówie i sportowych ciuchach. Ale wcześniej po wzięciu prysznica udamy się na kolację. Wybieramy się w czwórkę – ja, Kuba, Wiesiu i Wojtek starszy.  
Wychodzę z albergi ostatnia, zbiegam ze schodów z rozpuszczonymi i nie do końca wysuszonymi włosami, chłopaki już stoją na dole.
- Zobaczcie – mówi Wiesiu – Magda z rozpuszczonymi włosami wygląda jak nastolatka. Do dziś smakuję ten komplement. Jest wspaniały. Dzięki Wiesiu.
Schodzimy w dół, do drogi, rozmawiamy żartujemy. Jest tutaj sklep ze stolikami, w którym można coś zjeść na miejscu, ale kobieta odsyła nas do restauracji trochę dalej, bo nie mają już nic ugotowanego. Idziemy więc dalej, ale okazuje się, ze restauracja jest zamknięta. Wracamy, znam Portugalczyków i wiem, ze właściciele nie pozwolą nam odejść z pustymi brzuchami. I rzeczywiście natychmiast wyciągają z zamrażarki dwa rodzaje pierogów, z zaplecza (z domu?) przynoszą zupę jarzynową, kroją chleb, pomidory, Wiesiu zamawia wino. Mamy prawdziwą ucztę. Czuję dumę, czuję się tak jakbym oprowadzała chłopaków po moim kraju. I jestem z tego kraju dumna. A już za chwilę będę też dumna z chłopaków, których wkrótce zacznę nazywać moją chłopacką drużyną.
Siedzimy więc sobie przy stole, a właściciele na wszystkie możliwe sposoby starają się nam dogodzić. Gdy Wiesiu mówi nam, że boli go noga, a Kuba powtarza to właścicielom, okazuje się, że będą nam dogadzać na wszystkie, również niemożliwe sposoby.
Kobieta, którą – nie pamiętam już dziś dlaczego – nazywamy Otilią (czyżby taka była nazwa tego sklepiku?)– smaży dla nas pierogi. A jej mąż woła Wiesia i mimo jego protestów wciąga księdza do damskiej toalety, każe mu włożyć nogę do bidetu i umyć stopę. Panowie posługują się swoimi ojczystymi językami. Pokładamy się ze śmiechu, gdy próbują się nawzajem zrozumieć.  A gdy mężczyzna przynosi dezodorant o nazwie Odor i jak na komedii z Luisem de Funesem pokazuje w jaki sposób Wiesiu ma go użyć, a następnie sam zaczyna psikać na wiesiową stopę, dosłownie i bez metafory, płaczemy ze śmiechu. W życiu się tak nie uśmiałam! Za chwilę pod stołem pojawia się miednica z wodą i solą jako ulga dla obolałej nogi Wiesia. Na stole frykasy i wino i wciąż dostajemy coś nowego, a to portugalską lemoniadę sumol, a to ciasteczka. No co tu dużo mówić – jest po prostu bosko!
Jesteśmy już najedzeni jak tuczone gąski, a Otilia przynosi nam jeszcze bacalhau – dorsza przygotowanego na sposób portugalski. Ponoć Portugalczycy potrafią go przyrządzić na 365 sposobów!
Gdy wychodzimy okazuje się, że ta uczta kosztowała w sumie 20 euro. Dajemy jeszcze 5 euro napiwku. A wtedy Otilia wciska nam butelki wody mineralnej. Wbiegam za ladę, przytulam ją. Jestem taka wdzięczna! Tak, znowu jestem szczęśliwa. Jeśli będziecie kiedykolwiek w Vilarinho odwiedźcie koniecznie sklepik Otili na pewno Was ugości  jak kogoś najbardziej oczekiwanego.
muszla św. Jakuba od mojej chłopackiej drużyny
Potem jeszcze w alberdze, klęcząc przed księżowską stopą,  przekłuwam igłą pęcherze na stopach Wiesia. Ale niezbyt dobrze mi to wychodzi, boję się, że sprawię mu ból. Igłę przejmuje Kuba i odtąd będzie wszystkim oprawiał boloki jak prawdziwy doktor. Jeśli chcielibyście wiedzieć, co zabrać na camino, to w sytuacji, gdy nie macie własnego doktora, weźcie koniecznie igły i coś do dezynfekcji boloków.
Nazajutrz wstajemy wcześnie rano. Michał w imieniu całej drużyny wręcza mi muszlę Świętego Jakuba, którą przytroczę do plecaka. Czyżbym została pasowana? Dziś mogę powiedzieć, że będą jeszcze dwa takie pasowania. Wszystkie mnie wzruszą.
Obok klasztoru, który teraz skrywa mgła znajduje się niewielki cmentarz oraz dwunastowieczny kościół, moi księża odprawią tu mszę. Siedzę w ławce, przede mną dwóch Wojtków i Kuba. Po drugiej stronie nawy zasiada miejscowy ksiądz, który wielkim kluczem  otworzył nam drzwi kościoła. Przy ołtarzu trzej księża: Michał, Wiesiek i Paweł. Na ołtarzu hostia. Księża unoszą ręce …  Za murami z szarego kamienia wstaje dzień, słyszę śpiew ptaków. To jedyny odgłos, który dochodzi z zewnątrz. Czuję się jakbyśmy byli pierwszymi chrześcijanami, którzy wyznają swoją wiarę. Czuje tę świeżość i obecność sacrum. Na Drodze nie musisz szukać Boga, On sam Cię znajdzie.  Tak Bóg tu jest, ze mną i moją chłopacką drużyną.
Amen.


kompleks klasztorny

czwartek, 18 grudnia 2014

Bóg ma poczucie humoru



Wracajmy na Drogę. 

Zacznę od tego, że po operacji od razu wiedziałam, że muszę znowu wyruszyć, muszę przejść camino, byłam pewna, że wrócę. Planowałam wrzesień, żeby było więcej miejsca w albergach, mniej studentów, a więcej pielgrzymów w mojej kategorii wiekowej. Ale … stało się tak:
widok Porto sprzed katedry
Wygrzewam się na balkonie, jest piękny lipcowy dzień jak z wierszy księdza Twardowskiego
(w Polsce najpiękniejszy jest lipiec nad wodą …), czytam o matkach pustyni.  Na marginesie – chętnie czerpię z ich mądrości. Warto ich słuchać gdy mówią, że kiedy Bóg wprowadza nas w stan destabilizacji i zmiany sytuacji życiowej, wówczas rodzą się w duszy wspaniale psalmy. Albo, że droga do szczerej relacji z Bogiem wiedzie przez własne wnętrze. Lubię je. Szczególnie bliska jest mi Amma Sara (jej święto przypada 13 lipca, w dniu moich urodzin), która przypomina, że wzrastając w samoświadomości, wzrastamy w świadomości Boga. 

Pławię się więc w mądrości Matek Pustyni i w promieniach słońca. Te okoliczności sprzyjają, żeby być bardzo mocno w swojej duszy, odkładam książkę i zanurzam się głębiej. Czy to intuicja, czy matki pustyni do mnie przemawiają nie wiem, ale nagle doznaję olśnienia – teraz! ja muszę wyruszyć teraz! Wyraźnie słyszę caminowe wezwanie,  zrywam się na równe nogi do komputera i szukam lotów do Porto. Kupuję bilety w jedną stronę na 3 sierpnia. Kiedy dostaję potwierdzenie na maila, czuję już to przyjemne łaskotanie ekscytacji.
Jest tylko jeden problem. Kajetan jest w Rzymie, wyjadę zanim wróci, to oznacza że nie zobaczymy się przez sześć tygodniu. Dzwonię do niego wieczorem i mówię o mojej nagłej decyzji. Trochę nam smutno, że tak długo się nie zobaczymy, bo nie wiemy jeszcze, że życie znów szykuje niespodziankę.
Otóż Kajetan wraca wcześniej niż planował. Trudno się z tego cieszyć, bo okoliczności które to sprawiają są po prostu smutne, ale jednak jestem zadowolona, że się zobaczymy. I rzeczywiście szybko spotykamy się, lecz znowu sytuacja jest całkowicie niezgodna z oczekiwaniami. Przeprowadzamy rozmowę … właściwie to nie rozmowa, to monolog Kajetana. Bardzo znaczący, ważny, istotny.  Teraz już będzie inaczej. 

Pakuję się i jestem przerażona. Jestem tak przestraszona, że wszystkim w koło opowiadam o moim strachu, żeby się go pozbyć. Nic z tego, trzyma mnie za gardło. Wiem, że przejdzie mi po kontroli bezpieczeństwa, więc nie mogę się już doczekać. Będę podróżować cały dzień. Najpierw z Katowic do Barcelony, tam na lotnisku osiem godzin i potem do Porto, gdzie wyląduje o dwunastej w nocy. Nie rezerwowałam noclegu. I tak wcześnie rano wyruszę.
No to lecę. Na barcelońskim lotnisku czuję szczególną satysfakcję – poruszam się na własnych nogach, nie tylko do toalety.  Zwracam uwagę na wszystko, bo Droga już się zaczęła, mogą więc pojawić się znaki. Przez chwilę wydaje mi się, że tak, bo w sklepie na lotnisku prosto pod nogi wpada mi książka Murakamiego (tak, tak, już wtedy  miej więcej zaczęło się moje zainteresowanie Japonią), ale to chyba jednak nie to … no cóż czas pokaże.
W Porto szukam miejsca, żeby się chwilę przespać. Jest dwunasta w nocy i właśnie zamykają wszystkie kawiarnie. To dobrze, będzie dużo wolnych miejsc. Znajduję skórzaną kanapę, wyciągam śpiwór, zwijam się w kłębek i zasypiam. Budzi mnie mój własny budzik w telefonie. Przespałam całą noc. Jak bezpiecznie trzeba się czuć – myślę, żeby tak spać jak kamień na lotnisku. Moja Portugalia – mruczę – do siebie. Jest szósta rano. Początek. 

Idę się odświeżyć, twarz, zęby, czeszę włosy. Jestem gotowa. Słyszę sygnał przychodzącego smsa. Odbieram. To niespodziewany sms, który ma podobne znaczenie jak wyznanie Kajetana. Nie powiem, żeby był mi obojętny, bo w pewien sposób bardzo mnie porusza, ale dzięki temu wyruszam czysta i wolna, nie niosę żadnego bagażu emocji, ani pragnień. Nic. Jestem tylko ja i Droga. Jadę autobusem do przystanku Crystal Palace. Patrzę przez okno, wypełnia mnie radość , wdzięczność i miłość. Dalej idę, tak jak wtedy za pierwszym razem – na intuicję. I nagle wyrasta przede mną katedra. Jak mam opisać to, co czuję? To tak jakbym stała się nagle bohaterem książki, albo filmu. Jestem wzruszona. Nawet teraz jak to piszę mam łzy pod powiekami. Jestem dalej przestraszona. Ale jestem też z siebie dumna. Wróciłam, żeby zakończyć to, co rozpoczęłam rok temu. To wytrwałość, której nauczyło mnie bieganie. Ale czuję coś jeszcze – nie chcę iść sama.
Katedra jest wciąż zamknięta, a tu mam przecież dostać pierwszą pieczątkę. Muszę czekać. Siadam na schodach i wyciągam zeszyt – caminowy dziennik, który dostałam od Weroniki.
Zapisuję – jak pięknie jest w  Porto rano, w niebo wystrzeliwują wieże kościołów i pokrzykują mewy, pod katedrą zbierają się pielgrzymi, nie chcę iść sama, Boże …
I wtedy …
- Chłopaki, zbierzcie się do kupy – słyszę nad swoją głową. Młody mężczyzna usiłuje zrobić zdjęcie  grupie chłopaków po przeciwnej stronie. Oni zaczynają żartować, muszę się ujawnić, bo zaraz będą żałować, że ja rozumiem po polsku.
- Dzień dobry – mówię. I to jest jedno z najważniejszych dzień dobry w moim życiu.
Za chwilę już stoję z nimi i opowiadam o moim zeszłorocznym camino. Michał – wyraźny lider tej grupy pyta, czy mogę ich wyprowadzić z Porto skoro znam tę drogę. Jasne, chętnie się zgadzam. I ruszam na czele sześciu chłopaków. Początkowo idziemy w grupie, ale wkrótce okazuje się, że mam tempo podobne do Kuby, najmłodszego z nich osiemnastolatka. Rozmawiamy, hymn… prawdę mówiąc rozmawiamy jakbyśmy się właśnie umówili, że tu się spotkamy.  Kuba jest sportowcem, kolarzem, Mistrzem Polski. Rozmawiamy o zawodach. I Kuba opowiada mi trochę o pozostałych chłopakach, przedstawia ich. Okazuje się, że w tej drużynie jest trzech księży. I że wszyscy poznali się dopiero wczoraj, na lotnisku. A ogniwem łączącym ich jest Michał.
No pięknie – myślę sobie – masz Boże poczucie humoru – chciałam towarzystwo na camino to mam. Mnie, prezesce Fundacji Historii Kobiet na camino spada z nieba drużyna sześciu chłopaków w tym trzech księży.  Wielkie dzięki.



PS. Strasznie długi post . Skracałam jak się dało :) 
*Zapomniane Matki Pustyni. Pisma, życie i historia, Laura Swan, Wydawnictwo WAM, Kraków 2005.

piątek, 12 grudnia 2014

Bułka szczęścia



Wracałam z Raciborza. Znacznie wcześniej niż zamierzałam i w zupełnie innym nastroju niż się spodziewałam. Lubię to miasto z kilku różnych powodów, a jednym z nich jest  piękny kościół św. Jakuba, który ponoć zbudowano na miejscu słowiańskiej gontyny, poświęconej bogini Żywii.  Jungmann w „Historii literatury czeskiej” podaje, że do tej pogańskiej świątyni przybył kiedyś posłaniec księżnej z Karkonoszy, gdzie zgładzono straszliwego smoka Truta. Dziś kościół Jakuba jest cennym obiektem z przepięknym ołtarzem, figurami świętych i niezwykłą atmosferą. I oczywiście objęty opieką świętego od camino, co sprawia, że tak chętnie go odwiedzam.
Wybierając się do Raciborza oświadczam zwykle, że jadę do Jakuba, choć czasem spotykam się z kimś całkiem innym.  Tak jak i tym razem.
Było zimno, mroźno. Na raciborskim rynku piękny świąteczny jarmark. Rozgrzałam się herbatą z rumem, cytryną i goździkami. Ciepło. Zbyt szybko  minęło. Na dworcu mrok i chłód. Czekałam na pociąg dość długo i bardzo zmarzłam. Musiałam się trochę trząść, bo stojąca obok kobieta zagadnęła mnie:
Karoca na raciborskim jarmarku
- Zimno pani, co?
Przytaknęłam. Przytupnęłam na potwierdzenie. Trochę chciałam, żeby dalej ze mną rozmawiała, a trochę  jednak nie, bo smutno mi było, że tak niespodziewanie opuszczam Racibórz. Weszłyśmy w końcu do pociągu i zaczęłam szukać konduktora, żeby kupić bilet. Wtedy poinstruowała mnie, żebym poczekała na kierownika pociągu, który za chwilę nadejdzie.  I rzeczywiście zaraz się pojawił. Gdy płaciłam za bilet, mruknęła w stronę konduktora, że będziemy mieć opóźnienie. Zdziwiłam się, że taka obeznana ze wszystkim.  Kobieta  wszystko to wiedziała, bo – jak się wkrótce dowiedziałam – przepracowała na kolei prawie 30 lat. Była dróżniczką.
Usadowiłyśmy się przy oknie naprzeciwko siebie.
- Trzeba trochę czasu, żeby się zagrzać – uśmiechnęła się do mnie.
Tak – pomyślałam – a ile czasu trzeba, żeby zagrzać serce?
Ale nie zdążyłam tej kwestii rozważyć, bo na następnej stacji wsiadła koleżanka mojej towarzyszki podróży. Janina –tak ma na imię - taszczyła trzy wielkie siaty, z których natychmiast zaczęła wyciągać różne przedmioty.  
- Zobacz jaki fajny – zareklamowała misia w czerwonej czapeczce śpiewającego Merry Christmas
- Fajny, fajny – przytakiwała koleżanka i obie uśmiechały się od ucha do ucha.
-A chcesz takie perfumiki ? – zapytała wyciągając z siatki coś, co nieudolnie przypominało pantofelek Kopciuszka.
- Taki bucik – reklamowała niestrudzenie – i zapach też niezły. Po chwili przedział wypełniła gryząca woń perfum z różnych fiolek.
Na kolejnej stacji koleżanka Janiny wysiadała. Zostałyśmy same naprzeciw siebie. Uśmiechnęła się. Odwzajemniłam uśmiech.
- Zimno, co? Idzie jakiś orkan – zagadnęła.
- Zimno – potwierdziłam – i głodna bardzo jestem – nie wiem, co mi do głowy przyszło, więc szybko dodałam – liczyłam, że zjem w Raciborzu, ale się nie udało.
- A daleko pani jedzie ? – zapytała .
- Do Katowic – odparłam.
- To ja dam pani bułkę. Z  serem - oświadczyła i zaczęła grzebać w jednej ze swoich toreb. W końcu wyciągnęła tę bułkę zwiniętą w tak zwaną zrywkę. To było jej dzisiejsze śniadanie do pracy. Wzruszyło mnie to bułkowe zawiniątko.
Podziękowałam. Odgryzłam pierwszy kęs. A ona przybliżyła się do mnie, oparła ręce na kolanach i zaczęła opowiadać:
- Poznałam kiedyś w pociągu kobietę, która pracowała w piekarni. Miała czwórkę, dzieci, męża pijaka i kupę długów.  Ale z tej piekarni ją zwolnili. A ona, żeby jakoś zarobić jeździła tam nadal i nocami, gdy nie było szefowej, piekła ciasta na zamówienie, dla znajomych. To się też skończyło, bo ktoś doniósł szefowej i ta wygoniła ją z piekarni. Przyszła do mnie zrozpaczona, płakała, nie wiedziała, co ma zrobić. Ja też nie wiedziałam. Ale miałam taki kryształ w domu, mały kamień. Dałam jej go i powiedziałam, że przyniesie jej szczęście.
Janina opowiadała, ja jadłam bułkę z apetytem i z wielkim apetytem jej słuchałam, ta opowieść, jak i niespodziewana podróż zaczynały mi się podobać.
- I niech sobie pani wyobrazi, że ona wyjechała do Anglii! Znalazła pracę, kupiła sobie samochód, dzieci się wykształciły. No mąż pijak pił dalej, ale przecież z nim już nie mieszkała. Wszystko jej się udało! A wie pani skąd to wszystko wiem? – zapytała  retorycznie jak zawodowy opowiadacz.
Pokręciłam głową, jak nakazuje konwencja.
- Bo spotkałam ją po dwudziestu latach. I ona wciąż miała ten kryształ. Wyciągnęła go i powiedziała, że w trudnych chwilach zawsze trzymała go w dłoniach. I przyniósł szczęście. Kryształ, który ja jej dałam. – zakończyła zadowolona.
-O rany! – spojrzałam na ostatni kęs bułki – to może ta bułka jest bułką szczęścia?! – wykrzyknęłam pełna nadziei, że ta kobieta ma rękę do obdarowywania ludzi szczęśliwymi rzeczami.
-Oj, chyba nie – odparła Janina – chyba bułka, to raczej nie … - zamyśliła się.
Ale ja już uwierzyłam. Zaczęłam szybko w głowie eksplorować zasoby mojej torebki, co mogłabym jej dać. I przyszedł mi do głowy mój podróżny różaniec.  Wyciągnęłam, podałam.
- Niech pani weźmie – poprosiłam.
Wzięła z pewnym ociąganiem, bo krzyż to cierpienie. Ja zaś zapewniłam ją, że krzyż to zwycięstwo.
- Niech się pani nic nie martwi – rzuciła mi przez ramię na odchodnym – żaden chłop nie chciałby zostawić takiej fajnej kobitki. Będzie dobrze!
Hymmm.
Następnego dnia poszłam kupić sobie nowy różaniec.  W sklepie z dewocjonaliami powiedziałam ekspedientce, że musze sobie sprawić nowy, bo swój oddalam kobiecie poznanej w pociągu.
- Dobrze pani zrobiła – orzekła – różańce trzeba dawać, to przynosi szczęście i dającemu i obdarowanemu. Powiedziała mi to klientka, która tu przychodzi i ciągle je kupuje, bo wszystkie rozdaje.  A  pani dużo podróżuje? – zapytała.
- Tak, trochę – odpowiedziałam i zaczęłam opowiadać o moich podróżach i różańcowym hobby.
Z zaplecza przyszła jeszcze jedna pani. No cóż, nie trzeba mnie zbyt długo namawiać do opowiadania … Choć w takich okolicznościach jak te staram się oczywiście streszczać wypowiedź. Z różnym skutkiem.  Opowiadałam i opowiadałam …
- Bo każda pani podróż to jest tak trochę pielgrzymką – bardziej stwierdziła niż zapytała ekspedientka.
Tak. A na jednej pielgrzymce zjadłam bułkę szczęścia.
A poza tym:  dawanie i branie przynosi szczęście. Dawać i brać – oto jest zadanie. 

* O Kościele św. Jakuba oraz innych raciborskich świątyniach można przeczytać  w książce Grzegorza Wawocznego, Miejsca święte ziemi raciborskiej, Racibórz 2001.

sobota, 6 grudnia 2014

Nippon i barbarzyńcy



Chciałoby się powiedzieć – a nie mówiłam?!  Wszystko jest ze sobą powiązane.  A pisząc słowa „nic tu się (pozornie) nie łączy z camino, ani Portugalią, ani nawet z bieganiem, ale jednak …” nie spodziewałam się, że tak szybko przekonam się o ich słuszności. A było tak: następnego dnia po napisaniu tekstu o Murasaki postanowiłam wynagrodzić sobie trudy ostatnich tygodni kupując jakąś książkę. Niestety w księgarni okazało się, że książek, które chcę jest co najmniej osiem. Co więcej – nie umiem zdecydować, którą z nich najbardziej pragnę, więc… nie kupiłam żadnej. Ale nie mogłam wrócić do domu z pustymi rękami, dlatego wstąpiłam do antykwariatu. Lubię ten antykwariat szczególnie i zawsze mam poczucie, że to miejsce skrywa w sobie jakąś tajemnicę z przeszłości, o czym można by napisać świetną powieść.
                Weszłam do sklepu, odstawiłam siatki i zaczęłam przeglądać książki. Pierwszy wpadł mi w ręce przewodnik do oznaczania roślin polnych (dziś wiem, że wpadł mi także w serce, bo wciąż o nim myślę, choć go nie kupiłam). Uwielbiam stare botaniczne książki z pięknymi rycinami, ale o botanice nie mam zielonego (nomen omen) pojęcia, no chyba, że jest to botanika duszy. Znacie te rysunki prawda? – wspaniale odwzorowana roślina z odchodzącymi w obie strony liniami, na końcu których znajdują się nazwy poszczególnych jej części. Jak dobrze byłoby umieć opisać tak składowe uczuć! Z kronikarskiego obowiązku dodam, że zielnik roślin nadniemeńskich stworzyła Eliza Orzeszkowa, choć z pewnością mogłaby napisać i ten dotyczący uczuć. (Napiszę o tym jeszcze).
Nie tym razem – pomyślałam przepraszająco odkładając książkę na miejsce. I zapytałam o publikacje o Japonii.  Właścicielka położyła na ladzie cały stos, z którego wybrałam album o sztuce japońskiej oraz książkę Michała Derenicza z 1977 roku pod tytułem Japonia Nippon. Słowo Nippon oznacza Kraj Wschodu Słońca – jak mówili Chińczycy.  Czy nazwa ta rzeczywiście  ma swoje źródło w położeniu geograficznym Japonii, czy może narodziła się ze szczególnej czci oddawanej Amaterasu - bogini Słońca, prarodzicielki Japonii dziś już nie wiadomo. Tak czy inaczej nazwa Kraj Wschodzącego Słońca zachwyca. Tę informację znalazłam już na początku, a dalej było tylko lepiej.  Bo kiedy zaczęłam ją czytać… kiedy zaczęłam czytać – wydawałam głośne okrzyki radości – i wiedziałam, wiedziałam, że muszę Wam to opowiedzieć!
Oto pierwszymi Europejczykami, którzy pojawili się u brzegów Japonii byli Portugalczycy!!!
Amaterasu opuszczająca jaskinię
 I nie jest to specjalnie dziwne – kiedy się już wie, bo to oni byli największymi odkrywcami. Zdarzyło się to w 1543 roku, gdy chińska łódź z portugalskimi piratami na pokładzie została zniesiona przez tajfun na brzeg wyspy Tanegashima. Najprawdopodobniej był wśród nich Fernando Mendeza Pinto, który swoją podróż opisał w „Peregrinationes”. Przytoczę jego słowa „kapłani przyjmowali nas nader życzliwie, gdyż Japończycy są grzeczni i dobrze wychowani”. Fakt portugalsko-japońskich  związków niezmiernie mnie ucieszył, ale coś innego mnie zastanowiło. Portugalczycy uznali Japończyków za barbarzyńców, ci zaś Europejczyków za „dziwnych cudzoziemców”.  Barbarzyńca źle się kojarzy, to okrucieństwo, dzikość, potocznie to ktoś inny, obcy, nie taki jak my, ale także (dla starożytnych Greków) barbarzyńca to po prostu cudzoziemiec właśnie. I ta koncepcja cudzoziemskości najbardziej mi się podoba. Jesteśmy tu w nieustannej podróży (warto więc rozejrzeć się i zachwycić). Jesteśmy pielgrzymami, włóczęgami, piratami, odkrywcami, dla siebie nawzajem. Myślę, że trzeba odwiedzać swoje światy z delikatnością i szczerym zainteresowaniem. Poznawać krajobrazy duszy, a być może tworzyć  także własne przewodniki (np. Przewodnik do oznaczania uczuć ukochanego). Ale przede wszystkim trzeba wybaczać gafy i potknięcia, które wynikają raczej z inności, niż z chęci zranienia, bo wszyscy jesteśmy cudzoziemcami. Wszyscy jesteśmy barbarzyńcami.
(w ogrodzie).
PS. Kupiłam też książkę o sztuce Portugalii, opowiadania portugalskie oraz słownik czesko-polski. Ten ostatni nie mam pojęcia po co. Jeszcze.