czwartek, 3 listopada 2016

Gdy jest ciężko, idź dalej



wyschłe pola po drodze

Nic nie wskazywało, że to będzie trudny dzień. Czasami wyłuskujemy z rzeczywistości znaki, które opatrujemy czarną wstążką zagrożenia, przygotowując się na to, co ma nadejść, chcielibyśmy, aby nam ta magiczna czynność dodała czujności i sił. A gdy nieprzygotowani staniemy przed trudnościami, szeroko ze zdumienia otwieramy oczy i mamy ochotę osunąć się na ziemię jak szmaciana kukiełka i utopić w potoku własnych łez. Albo też ciągnięci siłą rozpędu, brniemy naprzód ku swojemu nieopisanemu zdumieniu, że możemy w ogóle się poruszać.  U celu zaś czeka zwykle nagroda w postaci odzyskania sił. 

Idziemy w kierunku Castro Verde. Myślę dziś o tym, że w ludziach, których spotkamy w życiu, zostawiamy jakiś ślad. Oby to był kwiat, a nie cierń. Tak sobie metaforyzuję, bo jeszcze czuję poranną energię. Krajobraz to teraz wyschłe pola, które budzą niepokój, jakiś nieokreślony lęk. Trawy na poboczu są bardzo ostre i kaleczą łydki, nie ma jak usiąść, żeby odpocząć. Jestem coraz bardziej zmęczona, kręci mi się w głowie, czasami wydaje mi się, że zasypiam idąc. Na nogach mam obrzęki, zadrapania od tych kłujących traw i piekący rumień od gorącego asfaltu. Naciągam skarpety najwyżej jak się da. Z każdym krokiem nogi bolą mnie coraz bardziej od palców aż do samej endoprotezy. Uporczywe słońce nie daje wytchnienia, marzę o białej bluzce z długim rękawem, żeby się ochronić. Za chwilę nie będę już o tym myśleć, bo zabraknie mi wody. Dziś jest niedziela to najgorszy dzień na pielgrzymowanie, sklepy pozamykane, nic nie można kupić. Usta mam białe i spierzchnięte. Rozglądam się za jakimś kranikiem przydrożnym, ale nie ma nic. Pocieszam się, że ta droga prowadzi do Aljustrel i prędzej czy później przecież tam dojdę.  Martwię się o Dob, dzwonię, ale nie odbiera.
Widzę jakieś zabudowania w oddali, jest więc nadzieja na wodę. O, jakże rozumiem teraz co znaczy woda żywa! Jak bardzo jestem spragniona! Oblizuję wargi, ale są całkowicie suche i i dotyk języka podrażnia i sprawia ból. Chcę pić! Boże! Chcę pić! Choć odrobinę!
Idę jak kaczka rozkładając stopy na boki. Nigdy jeszcze tak się nie czułam. Podtrzymuję plecak rękami, bo tak strasznie mi ciąży. W głowie  mam jednocześnie dwie myśli, dwie myśli nakładające się na siebie – „ja nie dojdę” oraz „muszę dojść”. Człapię noga za nogą jakbym poruszała się w gorącej smole. Składam św. Jakubowi obietnicę JEŚLI DOTRĘ DO SANTIAGO, BĘDĘ PROPAGOWAĆ SZLAK NA CAŁYM ŚWIECIE. Urywaną modlitwą przesuwam w dłoni koraliki różańca. Chcę pić …
owce stoją nieruchomo w mizernym cieniu drzew
Nagle dostrzegam znak, że niedaleko jest stacja benzynowa. Już czuję na języku smak zimnej coca-coli… Ale, gdy dochodzę tam, okazuje się, że stacja jest zamknięta. Muszę iść dalej, wyciągam z plecaka pustą butelkę i postanawiam wejść do pierwszego domu i poprosić o wodę. Ale tu nie ma żadnych domów. Muszę iść. Na rondzie skręcam w prawo, mimo że droga do Aljustrel wiedzie prosto, bo wydaje mi się, że widzę wystawione na chodnik stoliki. To może być restauracja! I rzeczywiście jest. Zamknięta na cztery spusty. Siadam przy stoliku, ściągam plecak i zastanawiam się, co zrobić. I wtedy do stolika obok podchodzi niska, pulchna kobieta w różowej sukience, w kapciach i z telefonem w ręku. Wygląda tak dziwacznie, że nie jestem pewna, czy to rzeczywistość, czy zwidy. Mówię, że potrzebuję wody, lecz ona tylko kręci głową wprawiając w ruch ciemne loki, które teraz zakrywają jej policzki:
- Zamknięte – mówi wskazując wyciągniętą ręką na drzwi – fechado – uśmiecha się niepewnie i robi gest jakby chciała wrócić do wirtualnej rozmowy na swoim smartfonie, ale nie pozwalam jej na to.
- Wiem – mówię szybko – proszę, niech Pani da mi wody! Bardzo chce mi się pić!
Kobieta bierze ode mnie butelkę i odchodzi. Po chwili wyłania się zza rogu z moją małą napełnioną butelką i drugą wielką butlą pełną zmrożonej wody mineralnej.
Dziękuję jej i obiecuję modlitwę. Przytulamy się i ruszam dalej drogą w kierunku miasta. Nie ujdę nawet ośmiuset metrów, gdy okaże się, że jest tu druga, otwarta stacja benzynowa pełna lodówek z najróżniejszymi napojami. Zatrzymuję się na chwilę … gdyby to człowiek wiedział, co będzie za zakrętem – myślę sobie i idę dalej. Do strażaków. Bombeiros. Zamierzam ich poprosić o nocleg.
W dyżurce wita mnie młody strażak, a gdy wyłuszczam, o co chodzi, prowadzi mnie od razu do pokoju, w którym będę dziś spała. Są tu dwa łóżka, jedno ogromne łoże i pojedynczy tapczan. Kiedy Dob już tu dotrze, to królewskie przydzieli mnie jako nagrodę za znalezienie noclegu. I będzie to także chyba trochę takie załagodzenie napięć z całego dnia. 

sypialnia w Aljustrel
Dzisiaj jest też ciężki dzień w naszej wzajemnej relacji. Mam pretensję do Dob, że nie informuje mnie, co się z nią dzieje. Nie wiem, czy powinnam po nią wracać, czy zostać na miejscu. W końcu decyduję się podejść na rogatki miasta i tam zaczekać. Dob jest jakieś osiem kilometrów od celu i boję się, że te dodatkowe 16 kilometrów byłby już dla mnie nie do przejścia.  

Gdy opisuję teraz te zdarzenia i patrzę na nie z perspektywy czasu, wiem, że ten dzień był dniem przełomowym. Nie tylko ze względu na ten wielki fizyczny wysiłek, ale i podjętą wówczas decyzję. Wtedy zdarzyło się coś jeszcze: Dob kupiła dla mnie czekoladę i włożyła do mojej torebki. Nie uszczknęłam z niej ani kawałka i zapomniałam, że w ogóle ją mam. A tabliczka zmieniła się w czekoladę na gorąco, zagarniając wszystko w swoje słodkie wnętrze, w tym także ładowarkę do telefonu.
Tego popołudnia stanęłam przed decyzją, co zrobię jeśli zostanę bez smartfona i jeśli Dob zrezygnuje lub pójdzie inną drogą. I odpowiedziałam sobie, że ja pójdę dalej. 


Po prostu, podjęłam postanowienie, żeby dalej iść.  

środa, 2 listopada 2016

Sami wybierzcie




Mam wielką chęć i pokusę, żeby nadać temu tekstowi jakiś zabawny i inteligentny tytuł, bo bohaterem będzie Almodovar i Różaniec czyli Rosario. Z pokorą muszę jednak przyznać, że nic satysfakcjonującego nie przychodzi mi do głowy. No może poza  - „Dlaczego Różaniec jest lepszy niż Almodovar?” Pewnie już tak zostanie, chyba że nim dojdę do końca wymyślę coś lepszego. Teraz jednak przypominając sobie tamten dzień przeczytałam moje zapiski w pamiętniku. Już na samym początku jest zdanie – dla mnie to camino to wielkie misterium … czytam chciwie dalej o rzeczach które już zapomniałam:
Wyruszamy rankiem, jest wietrznie i pochmurno – to dobra pogoda do wędrowania. Droga znów wiedzie przez góry. Idę i modlę się na różańcu, tęsknię bardzo za moim przyjacielem, za kimś kogo już nie ma w moim życiu. Mijający mnie na stromym podejściu kolarz, pyta czy wszystko w porządku. Odpowiadam, że tak i uśmiecham się do niego. Gdy podnosi kciuk w górę, mam ochotę wybuchnąć płaczem albo rzucić mu się w ramiona. Tak ponoć organizm reaguje na zwiększony wysiłek i mobilizuje się, żeby przetrwać. A może to niewypłakane łzy po utracie przyjaciela? Albo jedno i drugie. Nie wiem dziś tego, tak jak i wtedy tego nie widziałam. Moim celem jest Almodovar. Wybrałam tę miejscowość na nocleg oczywiście ze względu na hiszpańskiego reżysera  i jego wspaniałe filmy gęste od uczuć jak emocjonalny sos.
Docieram do miasteczka tak głodna, jakbym od tygodnia nie jadła. Zatrzymujemy się w restauracji, której właściciel musi być kolarzem, bo ściany zdobią tu zdjęcia z zwodów i kolarskie koszulki włożone w antyramy. Zjadam dwa obiady i syta rozglądam się wokół, a wtedy okazuje się, że miasteczko  i artystę łączy tylko nazwa. Nic tu nie ma ciekawego. (A może zbyt wiele spodziewałam się po nazwie?) Jest jeszcze wcześnie, a do następnej miejscowości tylko dziesięć kilometrów. Postanawiam tam pójść, co tam postanawiam, pragnę tam być, bo ta miejscowość nazywa się Rosario i w herbie ma różaniec. Ale teraz nie tylko ja zmieniam decyzję, pogoda również się zmienia, jest duszno i gorąco, idzie się bardzo ciężko. Ale pędzę z całych sił wzmocniona na ciele i jakimś sposobem (zapewne nadzieją) – także na duchu.  
koncert chórów w Rosario
herb Rosario na placyku
Rosario, Rosario … - pobrzmiewa mi w głowie i uśmiecham się do siebie, bo wydaje mi się to bardzo zabawne i cudowne zmierzać wprost do różańca. Z drogi widzę już zabudowania, jeszcze tylko niewielkie wzniesienie i będę na miejscu.
No to jestem. Malutki placyk, ławeczka, kościół, kilka domów … o rany! – myślę w popłochu – przecież tu nie ma żadnego miejsca na nocleg!!!! To zbyt maleńka miejscowość, jak jeden paciorek, a nie cały różaniec! Ratunku! Ratunku! – panikuję już w głowie, gdy drzwi kościoła otwierają się powoli z majestatycznym skrzypieniem i ukazuje się w nich Matka Boża Fatimska. Och! Wciąż mi towarzyszy! Figura staje przed kościołem, ma placyku zaczynają się zbierać ludzie. A ja już wiem, że będzie dobrze. Zapytuję po portugalsku, czy mogę tu nocować? Czy mogę tu zostać?
- A dlaczego akurat tu? – pyta uśmiechnięty od ucha do ucha mężczyzna
- Bo ja tu chcę, bo tu jest ładnie i nazwa mi się podoba – tłumaczę nieskładnie, bo na tyle mi pozwala moja znajomość portugalskiego.
A wtedy on uśmiecha się jeszcze bardziej. Jest dumny i zadowolony. To widać. Podchodzą teraz inne osoby, przedstawiają się, coraz więcej ludzi gromadzi się na placyku i wkrótce okazuje się, że dzisiaj w Rosario jest fiesta! Concurso! Przegląd chórów, są już stoły, ławki i estrada, zaczyna grać muzyka.
Gdy dociera tu Dob, dostajemy nocleg i zaproszenie na fiestę. Dziś będziemy nocować w lokalu, który stanowi równocześnie salkę katechetyczną i zakrystię, zaraz za drzwiami jest kaplica. Myjemy się, przebieramy i biegniemy posłuchać występujących chórów.
Siadam na niskiej ławeczce. Przymykam oczy, słońce pada mi na ramiona, wokół fruwają tak pięknie szeleszczące dźwięki portugalskiego języka. To moje życie – myślę, moje wspaniałe życie … wypełnia mnie bezgraniczna Miłość i wdzięczność … że jestem.
po koncercie - tańce
Ale już dziarska melodia płynąca ze sceny przerywa moją patetyczną zadumę, a mężczyzna, który wcześniej ze mną rozmawiał, kiwa na mnie dłonią z daleka zapraszając w ten sposób do tańca. I ruszamy w tany, przytupujemy, wirujemy, okręcamy się w tańcu aż do poczęstunku, który został przygotowany w niskich zabudowaniach przy kościele. Stoły uginają się pod najrozmaitszymi potrawami i trunkami. Mnie i Dob wprowadzają tu miejscowi notable, pod rękę, jak byśmy były gośćmi specjalnymi. Chyba jesteśmy, bo konferansjer ze sceny ogłasza nasze przybycie i dziękuje, że zechciałyśmy się tu zatrzymać. A wtedy ja wstaję z miejsca i wygłaszam swoją pierwszą publiczną mowę po portugalsku:
kaplica noclegowa
- Amo te Rosario!
I otrzymuję burzę oklasków.
W nocy usiłujemy się wymościć na krzesłach, układając śpiwory i ubrania tak, żeby było nam miękko, ale nijak to nie wychodzi. Więc cichutko na paluszkach otwieramy drzwi do kaplicy i kładziemy się na skórzanych kanapach ustawionych naprzeciw ołtarza. Zasypiamy z nadzieją, ze nie będzie nazajutrz mszy na szóstą rano.
Nie wiem, czy w Rosario pamiętają jeszcze dwie pątniczki z Polski, ale ja na zawsze zapamiętam jego mieszkańców. „Amo te Rosario” – jest wciąż najprawdziwszą prawdą, kocham to miejsce na zawsze. A nazwy, imiona, cóż … niosą ze sobą znaczenie, nie tylko to, które w sobie zawierają, ale i to, które my im nadajemy.


PS.  Amo te, Rosario – też nadawałoby się na tytuł, prawda? Najlepiej więc sami wybierzcie.