Mam wielką chęć i pokusę, żeby nadać temu tekstowi jakiś
zabawny i inteligentny tytuł, bo bohaterem będzie Almodovar i Różaniec czyli
Rosario. Z pokorą muszę jednak przyznać, że nic satysfakcjonującego nie
przychodzi mi do głowy. No może poza - „Dlaczego
Różaniec jest lepszy niż Almodovar?” Pewnie już tak zostanie, chyba że nim dojdę
do końca wymyślę coś lepszego. Teraz jednak przypominając sobie tamten dzień
przeczytałam moje zapiski w pamiętniku. Już na samym początku jest zdanie – dla
mnie to camino to wielkie misterium … czytam chciwie dalej o rzeczach które już
zapomniałam:
Wyruszamy rankiem, jest wietrznie i pochmurno – to dobra
pogoda do wędrowania. Droga znów wiedzie przez góry. Idę i modlę się na różańcu,
tęsknię bardzo za moim przyjacielem, za kimś kogo już nie ma w moim życiu. Mijający
mnie na stromym podejściu kolarz, pyta czy wszystko w porządku. Odpowiadam, że
tak i uśmiecham się do niego. Gdy podnosi kciuk w górę, mam ochotę wybuchnąć
płaczem albo rzucić mu się w ramiona. Tak ponoć organizm reaguje na zwiększony
wysiłek i mobilizuje się, żeby przetrwać. A może to niewypłakane łzy po utracie
przyjaciela? Albo jedno i drugie. Nie wiem dziś tego, tak jak i wtedy tego nie
widziałam. Moim celem jest Almodovar. Wybrałam tę miejscowość na nocleg oczywiście
ze względu na hiszpańskiego reżysera i
jego wspaniałe filmy gęste od uczuć jak emocjonalny sos.
Docieram do miasteczka tak głodna, jakbym od tygodnia nie
jadła. Zatrzymujemy się w restauracji, której właściciel musi być kolarzem, bo
ściany zdobią tu zdjęcia z zwodów i kolarskie koszulki włożone w antyramy. Zjadam
dwa obiady i syta rozglądam się wokół, a wtedy okazuje się, że miasteczko i artystę łączy tylko nazwa. Nic tu nie ma
ciekawego. (A może zbyt wiele spodziewałam się po nazwie?) Jest jeszcze
wcześnie, a do następnej miejscowości tylko dziesięć kilometrów. Postanawiam tam
pójść, co tam postanawiam, pragnę tam być, bo ta miejscowość nazywa się Rosario
i w herbie ma różaniec. Ale teraz nie tylko ja zmieniam decyzję, pogoda również
się zmienia, jest duszno i gorąco, idzie się bardzo ciężko. Ale pędzę z całych sił
wzmocniona na ciele i jakimś sposobem (zapewne nadzieją) – także na duchu.
koncert chórów w Rosario |
herb Rosario na placyku |
No to jestem. Malutki placyk, ławeczka, kościół, kilka domów
… o rany! – myślę w popłochu – przecież tu nie ma żadnego miejsca na nocleg!!!!
To zbyt maleńka miejscowość, jak jeden paciorek, a nie cały różaniec! Ratunku! Ratunku!
– panikuję już w głowie, gdy drzwi kościoła otwierają się powoli z
majestatycznym skrzypieniem i ukazuje się w nich Matka Boża Fatimska. Och!
Wciąż mi towarzyszy! Figura staje przed kościołem, ma placyku zaczynają się
zbierać ludzie. A ja już wiem, że będzie dobrze. Zapytuję po portugalsku, czy
mogę tu nocować? Czy mogę tu zostać?
- A dlaczego akurat tu? – pyta uśmiechnięty od ucha do
ucha mężczyzna
- Bo ja tu chcę, bo tu jest ładnie i nazwa mi się podoba –
tłumaczę nieskładnie, bo na tyle mi pozwala moja znajomość portugalskiego.
A wtedy on uśmiecha się jeszcze bardziej. Jest dumny i
zadowolony. To widać. Podchodzą teraz inne osoby, przedstawiają się, coraz
więcej ludzi gromadzi się na placyku i wkrótce okazuje się, że dzisiaj w
Rosario jest fiesta! Concurso! Przegląd chórów, są już stoły, ławki i estrada,
zaczyna grać muzyka.
Gdy dociera tu Dob, dostajemy nocleg i zaproszenie na
fiestę. Dziś będziemy nocować w lokalu, który stanowi równocześnie salkę
katechetyczną i zakrystię, zaraz za drzwiami jest kaplica. Myjemy się,
przebieramy i biegniemy posłuchać występujących chórów.
Siadam na niskiej ławeczce. Przymykam oczy, słońce pada mi
na ramiona, wokół fruwają tak pięknie szeleszczące dźwięki portugalskiego
języka. To moje życie – myślę, moje wspaniałe życie … wypełnia mnie bezgraniczna
Miłość i wdzięczność … że jestem.
po koncercie - tańce |
Ale już dziarska melodia płynąca ze sceny przerywa moją
patetyczną zadumę, a mężczyzna, który wcześniej ze mną rozmawiał, kiwa na mnie
dłonią z daleka zapraszając w ten sposób do tańca. I ruszamy w tany, przytupujemy,
wirujemy, okręcamy się w tańcu aż do poczęstunku, który został przygotowany w
niskich zabudowaniach przy kościele. Stoły uginają się pod najrozmaitszymi
potrawami i trunkami. Mnie i Dob wprowadzają tu miejscowi notable, pod rękę,
jak byśmy były gośćmi specjalnymi. Chyba jesteśmy, bo konferansjer ze sceny
ogłasza nasze przybycie i dziękuje, że zechciałyśmy się tu zatrzymać. A wtedy
ja wstaję z miejsca i wygłaszam swoją pierwszą publiczną mowę po portugalsku:
kaplica noclegowa |
- Amo te Rosario!
I otrzymuję burzę oklasków.
W nocy usiłujemy się wymościć na krzesłach, układając śpiwory
i ubrania tak, żeby było nam miękko, ale nijak to nie wychodzi. Więc cichutko na
paluszkach otwieramy drzwi do kaplicy i kładziemy się na skórzanych kanapach ustawionych
naprzeciw ołtarza. Zasypiamy z nadzieją, ze nie będzie nazajutrz mszy na szóstą
rano.
Nie wiem, czy w Rosario pamiętają jeszcze dwie pątniczki z
Polski, ale ja na zawsze zapamiętam jego mieszkańców. „Amo te Rosario” – jest wciąż
najprawdziwszą prawdą, kocham to miejsce na zawsze. A nazwy, imiona, cóż … niosą
ze sobą znaczenie, nie tylko to, które w sobie zawierają, ale i to, które my im
nadajemy.
PS. Amo te, Rosario –
też nadawałoby się na tytuł, prawda? Najlepiej więc sami wybierzcie.
Propozycja tytułu "Mały paciorek w Rosario – zawsze w sercu". Nie jest inteligentny ale ja to nie Ty.
OdpowiedzUsuń