niedziela, 11 stycznia 2015

Ponte de Lima




Zacznę ten tekst od Doktora, czyli Taty Kuby, który na fb rozpętał akcję „flaszka za setkę”. Mam teraz 111 odsłon posta o rodzinie z Koszalina i zakupiłam wino hiszpańskie dla Doktora.  (Można się umawiać). Nie będę już go chwalić, efekty widzę za każdym razem, gdy oglądam statystyki, a pozostając przy głaszcząco-kocich porównaniach, przypominam, że można ponoć zagłaskać kota na śmierć. A tego bym nie chciała. Choć muszę uczciwie przyznać, że nie słyszałam o żadnym kocie, który stracił życie z powodu przedawkowania głaskania. Teraz jednak aż mnie klawiatura świerzbi, żeby dalej opowiedzieć Wam caminową historię. Oto ona:

Ten etap jest krótki. Po poprzednim męczącym i naprawdę sporym dystansie, ten wydaje się lekki jak piórko. Dokucza tylko ogromny upał. Na przemian owijam głowę chustką i ściągam ją. Najpierw idę z Kubą. Oczywiście rozmawiamy, przy czym czasem na słuchanie i mówienie, sprawiedliwie dzielimy się po połowie. Kuba mówi, że gdy zobaczył mnie pod katedrą w Porto od razu wiedział, że jestem silna. Te słowa wciąż budzą we mnie zdziwienie, nawet dziś, gdy przygotowując się do pisania tego postu odnalazłam fotografię, którą zrobił Wojtek. Wielka monumentalna katedra i mała ja, zapisująca coś u jej podnóża w swoim dzienniku. Gdy opowiadam to Kajetanowi oburza się i prostuje moje słowa – wielka katedra i wielka Magda. Postanawiam więc przyjąć swoją siłę, choć marzę, żeby dostrzeżona była także moja wrażliwość. Kuba jednak z uporem powtarza:
 - Magda, no silna jesteś, no silna jesteś jak cholera.
Odpuszczam więc i modlę się po drodze – Boże pozwól mi wykorzystać moją siłę zgodnie z Twoją wolą.
Pod Katedrą w Porto
Potem idę z młodym Wojtkiem, który uporczywie dopytuje mnie o różne sprawy związane z fundacją. Jest ciekawski i dociekliwy. To powoduje, że sama muszę się zastanawiać nad kwestiami, które kiedyś przyjęłam jako oczywiste. Początkowo się stroszę, ale już za chwilę przyjmuję to towarzystwo z wielką radością, to wspaniała okazja, żeby czegoś się samej od siebie dowiedzieć. Poza tym Wojtek dziś maszeruje jak szalony żołnierz, rwie do przodu i wymachuje rękami jak  na pokazie kompanii reprezentacyjnej.
To z nim wchodzę w aleję przepięknych starych drzew, których korony tworzą sklepienie nad naszą głową. Przez gałęzie gdzieniegdzie prześwieca słońce i siada plamami w różnych odcieniach złota jakby zaglądało tu przez witraże. Widok jest tak fascynujący i piękny, że przystajemy, żeby go chłonąć.
Fragment alei
aleja starych drzew
Idziemy potem aleją, ale nie caminowym marszem, tylko spacerowym krokiem jak wczasowicze napawając się tym, co mamy przed oczami i oczywiście robimy zdjęcia. Wkrótce dołącza do nas Kuba i siadamy na bruku popijając wodę. W oddali widać kościół, bliżej rzymski most, a przed nami rozlewisko rzeki Limy. Miejscowość nosi nazwę Ponte de Lima, co można przetłumaczyć jako most na Limie. To jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie w życiu widziałam, a po nocy tu spędzonej zagości już na dobre w moim sercu.
Kiedy przychodzą Paweł i Michał alberga jest jeszcze zamknięta, więc idziemy nad rzekę, brodzimy w zimnej wodzie, a potem leżymy w trawie na brzegu. Z tej sielanki wyrywa nas rozmowa telefoniczna Michała z Wiesiem, który oświadcza, że ma tak wielkie boloki, że z pewnością nie dojdzie do Santiago, więc musi podjechać tam już teraz pociągiem. Najpierw nie wierzymy w jego słowa, uznajemy je za żart. Później jednak zaczyna nas dręczyć myśl, że rzeczywiście to zrobił.
Kiedy otwierają albergę okazuje się, że to wielka municipialna (gminna) prawdziwie caminowa alberga, gdzie znajdują się trzy wielkie sale każda na około 50 miejsc. Mnie, Kubie, Pawłowi, młodemu Wojtkowi i Michałowi udało się zakwaterować, brakuje tylko Wiesia i Wojtka starszego. Nie wiemy tak naprawdę na kogo czekamy, a nich oboje, czy tylko Wojtka.  
Sypialnia w alberdze w Ponte de Lima
Postanawiamy czekając na nich wziąć prysznic i przygotować się do mszy, która tym razem odbędzie się w kościele.
Nasz pokój znajduje się na piętrze i gdy schodzimy po drewnianych schodach wpadamy na Wiesia i Wojtka. Wiesiu jest strasznie obolały i zmęczony. Wojtek szedł z nim całą drogę. Cieszmy się, że Wiesiu jest z nami, że nadal jesteśmy drużyną! I mimo jego protestów zabieramy go – takiego prosto z drogi -  do kościoła.
Ponte de Lima - widok
To niewielki kościół z białego kamienia. Pamiętam, że jest w nim obraz mojego ulubionego Świętego Antoniego. Siadam w ławce sama. Po chwili dołącza do mnie kobieta. Rozpoczyna się msza, którą moi księża odprawiają wraz z portugalskimi kapłanami. Już to mówiłam, ale powtórzę jeszcze raz, czuję sacrum w tutejszych świątyniach, to wyjątkowa akustyka, piękny szeleszczący język i moi księża przy ołtarzu sprawiają, że każda msza jest dla mnie osobistym spotkaniem z Bogiem. Jest randką. Siedzę sobie tak łagodnie otulona tą świętością, gdy nagle …
na znak pokoju kobieta, która siedzi ze mną w ławce rzuca się w moją stroną obejmuje mnie z uśmiechem i całuje w oba policzki. Zanim zorientuję się co się dzieje odwdzięczam się tym samym! Tak, tak ,to portugalski znak pokoju.  
Po mszy postanawiam zrobić obiadokolację mojej chłopackiej drużynie. Idziemy więc z Kubą na zakupy. Trochę to trwa, bo nie za bardzo potrafimy zdecydować się na sklep, a potem na produkty, ale w końcu się udaje. Pamiętasz Kuba? Weszliśmy do tego małego sklepiku i chcieliśmy tam kupić makaron i oliwki. Ale jednak zrezygnowaliśmy i poszliśmy do jakiegoś marketu. A jak wracaliśmy z pełną siatą, to właściciel tego sklepu zawołał nas, żebyśmy wrócili. I Ty poszedłeś i coś tam jednak kupiłeś. Chyba oliwki właśnie. Prawda?
Kuchnia w alberdze jest dość przestronna, z wyjściem do ogrodu. Ktoś już sobie przygotowuje posiłek. Dostajemy gorącą wodę na makaron, której ten młody chłopak zagotował za dużo. Dziś pamiętam, że bardziej niż gotowaniem, zajęłam się towarzyszeniem  Kubie w kuchni i oczywiście rozmową.
Kiedy makaron z sosem jest gotowy siadamy wszyscy przy długim stole i wspólnie zjadamy kolację. Zbieram naczynia, żeby pozmywać. Kto mnie zna, wie, że zwykle tego nie robię. Ale Michał powstrzymuje mnie i mówi:
- Magda, przecież Ty nie będziesz myć naczyń! Ja to zrobię.
I ksiądz Michał zmywa po kolacji.
Potem idę wyprać swoje rzeczy do pralni, która jest na dole i znajdują się tu duże i głębokie umywalki z tarkami oraz szare mydło. Zapadł już zmrok i docierają zapachy kwiatów z ogrodu. Piorę swoje rzeczy i nucę coś. Zaraz pójdę do chłopaków, żeby czytać z nimi psalmy z brewiarza. Ale gdy przychodzę pod pokój, gdzie się modlą, drzwi są zamknięte. Nie chcę przeszkadzać i wycofuję się do sypialni. Idę na balkon, opieram się o balustradę i patrzę na gwiazdy, oświetlony most i rzekę, słucham dobiegających z oddali dźwięków fado. Znacie to uczucie, że jest tak wspaniale, tak błogo, że już nie może być lepiej? To jest właśnie to.
Ponte de Lima nocą - widok z balkonu
Kiedy kładę się na łóżku, dociera do mnie, że słyszę teraz śpiew, to moja ukochana Ana Moura, zapadam w drzemkę przy jej utworach. Jej koncert mam na swojej liście marzeń. Posłuchajcie desfado  - uwielbiam to.
Wynurzam się nieco na chwilę z drzemki na dźwięk kroków na drewnianej podłodze, to chłopcy przyszli spać. W ciszy pokoju Kuba pyta:
- Jest Magda? A Magda jest?
- Jest – odpowiada Michał.
To pełnia szczęścia. I wzruszenie, które zapamiętam na zawsze. Naprawdę jesteśmy drużyną.

Do Ponte de Lima z pewnością jeszcze wrócę.




niedziela, 4 stycznia 2015

Punkt zero, czyli chwal dzień przed zachodem słońca



W ostatnim czasie wiele się  wydarzyło, co dnia właściwie znajdowałam się w takim punkcie, który mogę nazwać granicznym - jak słupek z oznaczeniem odległości na trasie camino. Trudno mi się było zebrać do pisania, spojrzeć wstecz, bo wciąż miałam w głowie aktualne wydarzenia, które w pewien znaczący sposób na samym początku roku kończą pewne sprawy. Ale wzięłam mój caminowy dziennik, aby przypomnieć sobie tamte chwile i … stało się - powróciłam na Drogę. Wyszliśmy z klasztoru, a dalej było tak:
Wchodzimy na tę część trasy, która jest dla mnie szczególnie istotna – to właśnie tutaj, tuż przed Sao Pedro de Rates kula wpadła w dziurę w moście. Jestem teraz niespokojna i rozdrażniona. Boję się, że znów się coś zdarzy. Idę przodem. Proszę Kubę, żeby wyciągnął mi z plecaka różaniec. Robię to dość demonstracyjnie – niech wszyscy wiedzą, że odmawiam różaniec, nie chcę, żeby ktoś mi przeszkadzał. Ale Kuba idzie kilka kroków za mną. Mam poczucie, że mnie asekuruje, to taka duchowa asekuracja. Skąd u tego chłopaka tyle empatii?! Potem Wiesiu podchodzi do mnie i pyta, co się dzieje. Odpowiadam, że będziemy przechodzić w miejscu, w którym złamałam nogę.
- Nie martw się Magda – mówi mój ksiądz – obmodlimy to miejsce.
A gdy kończę odmawiać różaniec, Kuba podchodzi do mnie i idziemy już razem. Znowu opowiada mi o zawodach i rowerach. Lubię te opowieści, lubię jego zapał, inteligencję i poczucie humoru. I jego dobroć.  Jeśli Kuba czyta mój blog, wkurzy się, nie znosi, żeby go chwalić. A ja bardzo to lubię, zarówno chwalić innych, jak i być chwalona. Ostatnio rozmawiałam na temat chwalenia z  Tatą Kuby i nie powiedziałam mu tego wtedy, ale myślę, że z chwaleniem to jest tak jak z głaskaniem kota, sprawia przyjemność i głaszczącemu i głaskanemu. Gdyby to ode mnie zależało zmieniłabym przysłowie na chwal dzień przed zachodem słońca, chwal dzień od rana do wieczora, a jak się przebudzisz to i w nocy.
No, ale teraz  idziemy sobie, robi się coraz goręcej, rozmawiamy, Kuba żartuje. Przechodzimy przez most, gdzieś tam pojawia się w mojej głowie pytanie, czy to ten, czy nie ten, ale idziemy dalej … idziemy dalej i nagle ja już nie rozpoznaję drogi! Przeszliśmy punkt zero! Przeszliśmy i nic się nie stało! Ja nawet go tak do końca nie poznałam! Zaraz wejdziemy do miasteczka, więc czekamy na resztę drużyny, a ze mnie spływa całe napięcie, niepokój i strach. Czuję się jakby mi ktoś powyjmował kamienie z plecaka.  Jest mi tak lekko, że mogę biec i pobiegnę wraz z młodym Wojtkiem drogą do Barcelos. Tak, dostanę skrzydeł, gdy Wojtek wyciągnie kamerę i przedstawi mnie:
- To jest Magda – i skieruje kamerę w moją stronę, a ja pomacham jak to się zwykle robi na tego rodzaju filmach.
A wtedy Wojtek powie:
- Adoptowaliśmy Magdę w Porto, a właściwie Magda adoptowała nas, bo jest od nas lepsza! Idzie jak nikt!
Uznam to za drugie pasowanie. I za deklarację, że teraz już przynależymy do siebie. Za chwilę zaczniemy biec, ja i Wojtek i będziemy krzyczeć do kamery: jesteśmy liderami!!! Jesteśmy liderami!!! I śmiać się w głos. Wbiegniemy tak do Barcelos. Mojego Barcelos. Ale zanim się tam znajdziemy, najpierw,  na początku sierpnia, będziemy śpiewać kolędy w pustym kościele w Sao Pedro de Rates, potem rozsiądziemy się na trawniku zajadając  się melonami i arbuzami, których sok będzie nam ściekał między palcami. Zjemy jeszcze czekoladę i żelki. A na koniec będziemy leżeć i poprzez liście drzew patrzeć w niebo. 
Kiedy idziemy dalej, wcale nie czuję zmęczenia, jest mi tylko bardzo przyjemnie. To jest najdłuższa trasa na naszym camino, około 40 kilometrów. Po drodze spotkamy jeszcze psa przywiązanego do drzewa i ja, Michał i Paweł, uwolnimy go odcinając linkę za pomocą komandoskiego noża Michała. To zdarzenie stanowi pewien dysonans wobec mojej opinii o Portugalczykach i Portugalii i zapomniałbym o nim, gdyby nie to, że zapisałam go w dzienniku i teraz mogę tu przywołać.
Nie zapisałam jednak dwóch innych rzeczy, ponieważ ja i Kuba  przyznaliśmy się do nich dopiero teraz, w drugi dzień świąt (o którym pisałam w poprzednim poście). Pod koniec tego dnia spieszymy się już bardzo mocno, jest późno, przeszliśmy dwa etapy, a w albergach przyjmują pielgrzymów do dwudziestej drugiej. Kuba szedł pierwszy, ja idę za nim. Tuż przed albergą jest spory podbieg. Zaczynam wbiegać na wzniesienie (z plecakiem łatwiej się wbiega niż wchodzi) tuż przed szczytem, potykam się i upadam.  Ale natychmiast podnoszę się do pionu. Wygląda to jak na kreskówkach, wyobraźcie sobie  – z leżenia na ..hymm twarzy od razu do pionu. Odwracam się szybko, czy chłopcy widzieli, co się stało.  A kiedy nie widzę za sobą nikogo, biegnę dalej.
Kuba tego wieczoru organizuje nam wszystkim pokój w alberdze. Powiem Wam, że gdyby nie on, to pewnie spalibyśmy na dworze. Ale Kuba znalazł miejsce w hostelu dla dziewczyny, którą potrącił samochód i chociaż na szczęście nic jej się nie stało, zajmowała wraz z siostrą całą siedmioosobową salę, która w sam raz nadawała się dla nas. 

Natomiast po moim wyznaniu o upadku, Kuba przyznał się, że tej nocy miał udar słoneczny, nastawiał budzik co godzinę i zażywał lekarstwa, ale wcześniej zadbał o nas wszystkich i o wiesiowe boloki.
Przed snem odmawiamy jeszcze brewiarz, w dwóch grupach na dwa głosy. Czytam te modlitwy z księżowskiego brewiarza i czuję się tak kapłańsko i tak blisko Boga, że muska mnie Jego oddech i gdybym szybko odwróciła głowę, to z pewnością zobaczyłabym, że siedzi tu w alberdze, na piętrowym łóżku razem z nami.