piątek, 10 kwietnia 2015

Chodziło o miłość



Mój credencial 2014
Długo, długo zbierałam się do tego tekstu. Zaraz dojdziemy do Santiago i po prostu mi żal. Często trudno jest nam pożegnać coś, dać przeminąć i pójść dalej. Niepotrzebnie. I lepiej zbyt długo nie zwlekać, nie wstrzymywać biegu zdarzeń, bo potem trudniej ruszyć z miejsca, do którego przyzwyczaimy się w złudnym poczuciu bezpieczeństwa. A wszystko potoczy się i tak, tyle, że bez naszego udziału. Bo przecież jeśli nawet opowiem Wam jak doszliśmy do św. Jakuba i skończyło się camino, to ta podróż wciąż jeszcze trwa. Mimo że o tym wiem, znajdowałam milion powodów, aby opóźnić ten moment, bo nie  potrafię sięgnąć myślą poza horyzont, zobaczyć, co  tam się wydarza. I nawet Małgorzata, jakby czując, co się ze mną dzieje nie upominała się o wpis na blogu. Ani Kuba, ani Doktor.
Zanim zacznę tę opowieść, mam dla Was kilka słów wyjaśnienia. Po pierwsze ten tekst będzie bardzo długi, z pewnością dłuższy niż zwykle. Po drugie – nie mam ani jednego zdjęcia sprzed katedry w Santiago. Nie zrobiłam takiego zdjęcia, nie umiałam, nie chciałam, nie potrafiłam …
Tak sobie ostatnio myślałam, że są rzeczy, których nie powinno się ani pokazywać, ani opisywać, trzeba je przeżyć. Poczuć. Dla mnie tym było właśnie przybycie do grobu Świętego Jakuba.
A było tak:
Ostatni nocleg przed Santiago spędzamy w nowiutkiej i prawie pustej alberdze, gdzie mamy dla siebie całe piętro. A ja dodatkowo – jako jedyna dziewczyna w drużynie mogę sama dysponować całą łazienką. Mam niewiele notatek z tego dnia w dzienniku, jakbym spieszyła się już do kolejnego, ale pamiętam, że długo jedliśmy kolację w pobliskiej restauracji, że potem, przed snem zaśmiewaliśmy się z wiesiowych opowieści i że następnego ranka do Santiago wyruszyliśmy tak wcześnie, że jeszcze było ciemno.
Idziemy gęsiego, świecimy telefonami pod nogi albo w poszukiwaniu żółtych strzałek. Tym razem maszerujemy całą drużyną i chyba wszyscy czujemy się podobnie, bo to właśnie dzisiaj się zdarzy - towarzyszy nam radosne oczekiwanie, podekscytowanie i taka maleńka szczypta niepewności, która podkreśla smak jak chili w czekoladzie. Kiedy robi się całkiem jasno, rozdzielamy się. Jak już możecie się domyślać – idę częściowo sama, a częściowo z Kubą. Nie pamiętam zbyt dobrze całej drogi (nie mam też zapisków w dzienniku), ale to, co mam teraz przed oczami bardzo mnie wzrusza i najchętniej odłożyłabym laptop, położyła się i obejrzała ten film, który wyświetla się w mojej głowie.
Oto wchodzimy z Kubą na przedmieścia Santiago. Kuba zauważa drogowskaz do kościoła Marii Magdaleny, przez chwilę mam nadzieję, że tam pójdziemy, ale chyba jest zbyt daleko poza szlakiem i nie zdecydujemy się na to. Zaraz potem przechodzimy koło centrum handlowego. Wchodzimy tam z kilku powodów, po pierwsze – toalety, po drugie – Kuba wpada na pomysł, żeby kupić szampana, którego otworzymy na Praza das Praterias przy fontannie. Ja mam ochotę kupić sobie jeszcze kosmetyki, puder, cienie do oczu, błyszczyk do ust, żeby u Jakuba dobrze się prezentować, ale widząc ceny w euro, rezygnuję. Mam nadzieję, że Jakub przyjmie mnie taką jaką jestem, z marszu. Kuba pakuje butelkę do plecaka i idziemy dalej. Dochodzimy do mostu położonego na wzgórzu, z którego widać panoramę Santiago i oczywiście katedrę. Patrzymy w jej stronę z dziwnym uczuciem radości, spełnienia i nostalgii, że to przemija …
Postanawiamy poczekać tu na resztę drużyny. Jest piękna pogoda, ciepło, ale nie upalnie, przed nami, nie tyle wspaniały, co ważny widok. Siedzę sobie obok człowieka, który towarzyszył mi w bardzo istotnej części mojego życia. Mam sporo różnych uczuć w sercu, więc czasem milczymy. Po tej całej drodze wiecie już, że z Kubą dobrze mi się rozmawia, ale także świetnie mi się z nim milczy. Milczymy sobie siedząc na moście, a ja myślę o tym, że jest już tak blisko do katedry, że gdybym teraz złamała nogę, to mogłabym się nawet doczołgać. Kuba śmieje się z tego i od czasu do czasu przerywamy milczenie rozmową jak to mieliśmy w zwyczaju przez wszystkie minione dni wędrówki. Teraz przypominając sobie ten moment, myślę, że jest tak wielka łagodność w tym obrazie, że świetnie mógłby służyć jako miejsce odpoczynku dla serca, gdy zmęczone jest zamętem i natłokiem zdarzeń.
W końcu pojawia się reszta drużyny i ruszamy dalej. Idziemy ulicami Santiago, na których z każdym krokiem jest coraz więcej pielgrzymów. Przechodzimy koło szpitala, gdzie ponoć pielgrzymi mogą leczyć się za darmo. Cieszę się, że nie muszę z tego korzystać. Idziemy dalej, wciąż mam uczucie, że jesteśmy tuż, tuż i zaraz, zaraz stanę przed Jakubem. Wiecie jak się czuję? Jak zakochana. Kłębowisko różnych uczuć, wrażeń, emocji, jak w sonecie Szekspira radość ze smutkiem biegną …
W końcu stajemy u drzwi. Nie wpuszczają nas z plecakami, siadamy na schodach. Czuję tak potworne zmęczenie, że wydaje mi się, że nie zrobię już ani jednego kroku, że nie jestem w stanie w ogóle się ruszyć. Ale, gdy Michał wydaje komendę, że dzielimy się na grupy i jedna wchodzi do środka, a druga zostaje z plecakami natychmiast odzyskuję wigor. Wchodzimy.
Nie pamiętam wnętrza katedry z tego dnia. Pamiętam wrażenie. I profil Kuby, klęczącego obok mnie. Klęczymy przy filarze, po prawej stronie nawy głównej, trzymam w rękach kopertę z intencjami. Nie myślę, nie modlę się, jestem. Płyną łzy. Niech sobie płyną, nie wycieram ich. Kuba spogląda na mnie, wstaje, dotyka mojego ramienia, takim wzruszającym gestem, trochę jakby mnie obejmował, a trochę jakby poklepywał po ramieniu. Wtedy szybko dziękuję Jakubowi, że tu doszłam, że przyniosłam intencje i za Kubę i całą chłopacką drużynę.
Podnoszę się z klęczek i podążam za Kubą do kaplicy. Tutaj dopiero zaczynam się modlić. I opowiadam całą  Drogę od mojej pierwszej wyprawy z poprzedniego roku, a potem proszę w intencjach, które niosłam, choć w większości przypadków nie znam ich treści. Kiedy siadam w ławce podchodzi do mnie Wiesiu i oferuje się zaprowadzić mnie do grobu św. Jakuba, abym tam mogła wrzucić swoje intencje, bo widział, że inni pielgrzymi tak robią. Schodzimy w dół i tam staję w kolejce przed kratą, w końcu wrzucam kopertę z intencjami. I znów czuję to samo – radość, spełnienie i smutek jednocześnie.
Teraz idziemy po Compostelę – nasze świadectwo dojścia do Santiago. Stoimy w długiej kolejce, mamy dużo czasu, więc sobie rozmawiamy, żartujemy, teraz zdecydowanie dominuje uczucie radości. W pewnym momencie Michał pyta:
- Magda, czy my wyglądamy na księży?
- Paweł tak, Wiesiu raczej też, ale Ty nie – odpowiadam.
- To źle – martwi się Michał – powinienem wyglądać
- Nie skończyłam – dodaję szybko – Ty wyglądasz na wojownika Jezusa.
- No to teraz mi powiedziałaś! – cieszy się.
I ja też się cieszę, bo to szczera prawda, choć miałam ochotę powiedzieć, że wygląda na komandosa Jezusa, ale bałam się, że nie wypada.
W końcu wszyscy otrzymujemy nasze compostele i kupujemy jeszcze tuby, żeby nam się świadectwa nie pogniotły. Pozwólcie, że przerwę na chwilkę to pisanie i pójdę odnaleźć swoją, bo od powrotu nie miałam jej w ręku. 
 
 
Ogromnie wzruszające. Oprócz Composteli, mam tu także mój credencial (który chyba nawet więcej dla mnie znaczy) i jeszcze coś – prezent, który w Santiago dostałam od mojej chłopackiej drużyny – niebieskie kolczyki i zawieszkę w kształcie muszli! Jakie cudowne może być życie! Chłopaki, dziękuję!
Potem dzieją się rzeczy, których nie potrafię już usystematyzować chronologicznie, ale kolejność zdarzeń przestaje tu mieć znaczenie. Ważne jest to, co się stało.
Jemy małże św. Jakuba podane w muszlach.
W sklepie z pamiątkami kupuję mnóstwo różańców.
Wręczam różańce chłopakom i wyznaję, że jeśli dotychczas myślałam coś złego o mężczyznach, to nie miałam racji, oni dowiedli, że mężczyźni są świetni.
I ostatnie moje ulubione wspomnienie. Opowiadałam Ci to już Doktorze, chyba nawet ze dwa razy, prawda? Polska alberga w Santiago. Kuba i ja dostajemy jeden pokój. Wyrzucamy z plecaków na łóżka nasze rzeczy. Dziś nie mam pojęcia po co, ale robimy tak piękny bałagan, że natychmiast dokonuję dokumentacji fotograficznej. Zupełnie tak samo jak na wyjazdach biegowych z Kajetanem.  A potem wykładamy się każde na swoim łóżku i rozmawiamy o miłości. Nie słyszymy nawet smsa, z informacją że mamy stawić się na kolacji, tylko leżymy i rozmawiamy.  Kołyszemy się w hamakach splecionych ze słów i uczuć, zapominamy o czasie i bożym świecie i sobie tak w tej naszej przestrzeni odpoczywamy po wspólnym wędrowaniu. Roztrząsamy tę miłość jakbyśmy wszystkie rozumy pozjadali, bo po prostu jeszcze nie wiemy, że mało wiemy …
Dla mnie ta niezwykła podróż rok wcześniej zaczęła się od miłości, na miłości też widać musi się skończyć. Dla przypomnienia – nie dość, że poróżniłam się z Kajetanem w sprawie miłości, to jeszcze wówczas wyruszyłam w intencji miłości. Teraz siedzimy tu w bałaganie, odprężeni, bo jesteśmy u celu i rozprawiamy o miłości, która ma spiąć to wszystko - początek i koniec – piękną ozdobną klamrą.
Lecz miłość jest nie do ogarnięcia i nie do opowiedzenia, po części bowiem tylko poznajemy, lecz kochać możemy już inaczej. Możemy poczuć tę Miłość i uczyć się w niej pozostawać, nawet, gdy wydaje się, że nic przed nami nie ma. W niej trwać, w niej się poruszać i w niej odpoczywać, z niej czerpać siłę, żeby iść dalej. Nie trzeba niczego szukać, ani za niczym gonić, ani planować, czy też stwarzać sposobności. Moje camino nauczyło mnie tego, że Miłość sama cię znajdzie. Tylko otwórz serce i Żyj.

*Dziękuję wszystkim, którzy dobrnęli do końca. Wiem, że to był spory podbieg/podjazd.
**Gdy pisałam ten tekst nieustannie w myślach i sercu towarzyszyli mi Małgorzata i Finn, Mariusz, Kuba i Kajetan. Wam chciałabym ten fragment ofiarować.
***Tytuł tego tekstu „Chodziło o miłość” to także tytuł książki  Roberta Rienta, która również wiąże się z Portugalią. Otóż kiedy opowiadałam Milenie, naszej tłumaczce, podczas mojego pierwszego pobytu w Portugalii o książkach, które napisałam, ona zrewanżowała mi się opowieścią o swoim znajomym Robercie i jego książce. Ja jej jeszcze nie przeczytałam, ale obiecuję to zrobić i Was o tym powiadomić.