czwartek, 26 lutego 2015

Podszewkowy dzień



Tablica pod figurą Marii Magdaleny *

Dzień, o którym będę dzisiaj pisać był bardzo trudny, ale gdy go wspominam przychodzi mi do głowy fraza - mistyka codzienności. Chodzi mi o to, że piękno i boży zamysł jest także w tym, co niełatwe, czasami ciężkie, w tym co pozornie wydaje się nieatrakcyjne i brzydkie. Często mamy pokusę, aby  taką właśnie część naszej drogi – także w sensie metaforycznym, jako część życia – potraktować jako etap przejściowy, przygotowanie do czegoś innego, tego właściwego. Mamy ochotę wziąć to na przeczekanie, pozostawić samemu sobie, byle przeminęło. Jednak nie można dać się zwieść tym chęciom, na camino wyraźnie widać, że jest to równorzędny etap wobec tych, które chcielibyśmy uważać ze piękne i ważne. Co więcej - on też jest wspaniały – ale od strony podszewki. Tego podszewkowego dnia było tak: 

Od rana pada drobny deszcz, to właściwie nie deszcz lecz oblepiająca wszystko wilgoć.  Nad górami widać kłęby mgły. Brakuje słońca, niebo ma ołowiany kolor. W ostatnim miasteczku w Portugalii, przez które przechodzimy jest chyba jakieś kapeluszowe święto, bo wszędzie na ulicach zawieszono  dekoracje z kapeluszy. Gdy dochodzimy do granicy portugalsko-hiszpańskiej zaczyna padać. Robimy sobie tu zdjęcie – będzie to jedyna fotografia z naszego camino, na której jesteśmy całą drużyną. Wkładam kurtkę przeciwdeszczową, ale szybko z niej rezygnuję, bo jest strasznie duszno i wolę już ten deszcz, niż spływający mi po plecach pot. Przechodzimy przez most pomiędzy Portugalią i Hiszpanią i jest mi trochę smutno, że to już, że skończył się mój pobyt w Portugalii.  Na szczęście wciąż jeszcze trwa camino.
Magda i jej chłopacka drużyna
 Teraz  idę już tylko z Kubą, rozmawiamy i śmiejemy się jak zwykle.  Pamiętam, że zatrzymujemy się na kanapki, które przedsiębiorcza Hiszpanka sprzedaje w garażu w swoim ogrodzie. Są przepyszne, z żółtym serem i szynką parmeńską. Zabawimy tu jakiś czas, bo Kuba przekomarza się z kobietą w języku polsko-hiszpańskim. Tutaj też dołączy do nas Wojtek młodszy, z którym ruszymy dalej. Szybko wychodzimy z miasteczka i zaczynamy wędrówkę przez tereny przemysłowe.  Mijamy jakieś fabryki, ogromne hale, otoczone ogrodzeniami z siatki. Co tu dużo mówić jest po prostu brzydko. Gdy myślę o tamtym dniu przed oczami widzę brudno-żółte ściany, asfalt pod stopami, hałas przejeżdżających samochodów i padający nieustannie deszcz.  Chcielibyśmy się gdzieś zatrzymać, chwilkę odpocząć, ale nie ma ani gdzie, ani jak. Gdy przy drodze pojawia się sklep z artykułami budowlanymi postanawiamy schować się choć na moment pod zadaszeniem, gdzie stoją wystawione kominki ogrodowe, stoliki i węgiel do grilla. Zastanawiamy się, czy wypada wejść do sklepu i zapytać o możliwość skorzystania z toalety i w końcu decydujemy, że tak, bo raczej nie widać innych perspektyw. Sprzedawcy są dla nas mili i częstują nas wodą, ale szybko musimy opuścić sklep, bo właśnie zaczyna się sjesta. A sjesta - wiadomo - w Hiszpanii rzecz święta. Przy drodze nie możemy usiąść, bo pada, choć właściwie nie, teraz już nie pada, teraz leje. Mam już wszystko mokre, a buty są ciężkie od wody. Martwię się, bo nie mam drugiej pary na zmianę. Ale wiecie jak to jest, wkrótce to zmartwienie okaże się nie warte nawet jednej myśli, bo zacznie padać tak bardzo, że nie będzie się dało iść i schowamy się przed deszczem na przystanku autobusowym. Ale nie można przecież stać i czekać w nieskończoność. Deszcz pada jak padał, musimy dalej ruszać. Kuba wyrusza pierwszy, idzie szybko. Ja za nim, nic nie widzę przez ścianę deszczu. Nie potrafię ocenić nawet w jakiej odległości przede mną jest Kuba. Na dodatek idę z pochyloną głową, żeby krople nie spływały mi do oczu. Za mną Wojtek, ale jego też nie widać zza deszczu i mgły. Nie ma tu więcej nikogo, bo przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie chodzi w takiej ulewie. Czasami tylko przejeżdża samochód. I choć wiem, że chłopaki przecież gdzieś tu są, czuję się potwornie sama i zdana na siebie. Chyba po raz pierwszy na tym camino. Droga wydaje mi się strasznie długa, chciałabym widzieć przed sobą turkusową koszulkę Kuby, żeby nie szukać żółtych strzałek, które jakby się gdzieś skryły, ale nie mogę jej wypatrzyć. Zamiast tego dostrzegam parę pielgrzymów, chłopaka w kurtce i kobietę w różowej pelerynie – ale prawdę mówiąc dziś już nie mam pewności, czy to prawdziwe wspomnienie czy wyobraźnia płata mi figle. Gdy ich wymijam, znowu długo idę sama. Czuję niepokój, bo nie mam pojęcia gdzie jest alberga! Nie znam nawet nazwy miejscowości, w której mam się zatrzymać, bo przecież zakładałam, że idę z Kubą. Jest bardzo ponuro i to wzmaga uczucie niepokoju. Teraz, gdy piszę ten tekst wydaje mi się, że robiłam zdjęcia figury Marii Magdaleny stojącej na poboczu, ale i w tym przypadku nie mam pewności, czy rzeczywiście tak było. Mam wrażenie, że moja święta patronka i apostołka, chce mi dać choć cień poczucia pewności, że wszystko będzie dobrze.  (Gdy skończę pisać poszukam zdjęć, może one coś wyjaśnią). Ten dzień toczy się gdzieś na pograniczu rzeczywistości, wyobraźni,  lęku i niewiadomego. I choć niewiadome zawsze nam towarzyszy są chwile, gdy doskwiera bardziej.  Tym razem nie tylko muszę zaufać Świętemu Jakubowi, ja mu muszę to wszystko oddać. W końcu docieram do miasteczka i słyszę gwar! Rozmowy, a nawet śmiechy! Ale nie wiem gdzie jestem, nie mam pojęcia, że dotarłam na miejsce. Idę dalej. Dopiero, gdy słyszę za plecami wołanie Kuby, przystaję i oddycham z ulgą. Stajemy w korytarzu restauracji i Kuba oświadcza:
- Nie ma wolnych miejsc w alberdze! – zawiesza głos, a ja mam nadzieję, że ta teatralna pauza oznacza coś dobrego. I rzeczywiście:
- Ale załatwiłem nam nocleg u właścicielki restauracji w domu – oświadcza z dumą.
Figura Marii Magdaleny (?)
Ma być z czego dumny. Znowu nas uratował! Gdy dociera tu młody Wojtek idziemy się zakwaterować. Zdejmuję buty i Kuba w mig załatwia elektryczny kaloryfer, na którym całą noc będą się suszyć nasze mokre rzeczy. Od tego momentu jest już tylko wesoło. Kuba znowu prowadzi konwersacje w języku polsko-hiszpańskim, a kobieta  raz po raz powtarza „bum, bum”, co doprowadza mnie do łez ze śmiechu. Wszystko jest na filmie, który nagrywał Wojtek. Potem idę się wykąpać, wyleguję się w wannie i zużywam chłopakom całą gorącą wodę.
- Seniorita! Seniorita! – beszta mnie nasza gospodyni podkładając rękę pod głowę i pokazuje całym ciałem jak to po królewsku i beztrosko wykorzystałam łazienkę.  Tej nocy śpimy w łóżkach z prawdziwą, czystą, świeżą pościelą. Taka nagroda, choć nikt jej nie oczekiwał. Buty wyschną do rana. Będą suche do podszewki.

PS Znalazłam zdjęcia z figurą Marii Magdaleny, a więc jednak, wygląda na to, że była tam i wspierała mnie wtedy.  Choć z drugiej strony po świętych można spodziewać się naprawdę najdziwniejszych pomysłów. Nie bez kozery mówi się o nich, że to szaleńcy. Boży. 

* napis w galicyjskim głosi chyba mniej więcej - Źródło Marii Magdaleny prowadzi ścieżką przez ciemne niebo  pielgrzymów ze wszystkich stron świata prosto do Santiago. 
Takie podszyte gnozą.



piątek, 13 lutego 2015

Żegnaj smutku



Przyznam się od razu, po pierwsze – myślałam o tym tekście od jakiegoś czasu i z zadowoleniem nadałam mu tytuł „Camino all inclusive”, bo na tym etapie zdarzyło się wszystko i w dodatku na bogato. A jednak będzie inaczej.  
Po drugie - zaczynam ten wpis trzeci raz. Pierwszy wstęp napisałam dwa dni wcześniej, ale zaginął w czeluściach laptopa. Drugi mi kompletnie nie wychodził, a gdy już go skończyłam, to znalazł się ten pierwszy, który jak na dzisiejszy nastrój i to co ma jeszcze zostać napisane okazał się zbyt optymistyczny.  I nie podobał mi się po prostu, coś usiłowałam tam za wszelką cenę wykreować i udowodnić, a tu nie chodzi o to, żeby udowodnić, lecz żeby odkryć i pokazać. Jak powiedział Wilhelm Rentgen – nie chodzi o wynalazek, chodzi o odkrycie. Jestem  skłonna się z nim zgodzić, bo trzeba umieć zobaczyć to, co jest, przyjąć i iść dalej. Choć czasami jest to kompletnie niezrozumiałe, a droga trudna. Innym razem znowu droga jest piękna, a i tak dopada duszę smutek. I co wtedy? Tak, tak - trzeba iść dalej, czasem nawet pod rękę ze swoimi demonami. Albo podbiec kawałek, odwrócić się pomachać i krzyknąć: żegnaj smutku!  Zdarza się także, że nie ma wyjścia trzeba mocować się z demonami. Cokolwiek by się nie zdarzyło, nie wolno zapominać o odwadze. I miłości (bo z niej cała reszta się bierze).  
 I tak właśnie było na  kolejnym etapie camino:
Dzisiaj idziemy pod górę. To dobrze, biegałam ostatnio w górach i jest mi naprawdę łatwo i lekko iść. Mimo wszystko zastanawiam się, co by było gdybym rok temu  nie złamała nogi na moście i dotarła tu z kulą. Przecież nie miałabym z tą górą absolutnie żadnych szans. Idę sama i czuję, że z każdym krokiem coraz bardziej ogrania mnie smutek. Nie umiem sprecyzować jego źródła. Nie mam pojęcia o co mi chodzi. Nurkuję więc w swoim sercu i znajduję tam sprawy z przeszłości, które muszę pożegnać. Droga to dobre miejsce, aby to zrobić. Ale wiecie jak to jest  -  ból trzyma się mocno naszych serc, trudno rozewrzeć zaciśnięte kurczowo palce. Staram się jak mogę i nic, czuje tylko niewypłakane łzy w krtani i pod powiekami. Uparcie podążam do przodu, bo to jedyne co trochę pomaga.
alberga
Docieram na szczyt pierwsza. Jest tu kapliczka, wokół której pielgrzymi pozostawiali różne rzeczy, pewnie w intencjach  przyniesionych z domu. Są tu święte obrazki, różańce, maskotki, wstążki, a nawet gumki do włosów. Ja tez coś zostawiam, niestety dziś już nie pamiętam ani co, ani w jakiej intencji.  Siadam i opieram się o pień drzewa. Czekam na resztę drużyny.  Najpierw przychodzą Wojtki i także sadowią się pod drzewami. Przyglądamy się woreczkom przypiętym do pni, do których spływa żywica. Nie wiem dlaczego ten widok mnie jeszcze bardziej przygnębia. Chłopcy też nie są w najlepszych nastrojach. Czyżby dopadł nas jakiś kryzys? Idziemy wspólnie kawałek dalej, gdzie leży kilka ogromnych kamieni, jakby przygotowanych, aby się położyć. A tuż za nimi bije źródełko czystej wody, z której obficie korzystamy, żeby się umyć i napić.
Jestem tak głęboko zanurzona w siebie, że dziś już nie pamiętam żadnych widoków rozciągających się przed nami gdy schodzimy z góry. A przecież musiały być wspaniałe. Wkrótce docieramy do prywatnej alebergi, przed hiszpańską granicą jest jeszcze tylko jedna, cztery kilometry dalej. Gdy zastanawiam się, czy tu zostaniemy, czy pójdziemy dalej, chłopcy rozsiadają się przy stoliku na podwórku. Mogę z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, że dziś już nigdzie nie pójdziemy. I rzeczywiście – mimo że jest tu bardzo drogo i mam poważne wątpliwości, czy jednak nie iść do kolejnej albergi – moja drużyna  postanawia zostać. Rzucają pieniądze na stół jakby grali w karty i po chwili jest już cała kwota potrzebna  do zapłaty. Jak tylko wykąpiemy się, a potem wszyscy pielgrzymi zasiądą przy dwóch stołach w jadalni okaże się, że to była właściwa decyzja. Warto było choćby ze względu na historię, którą właścicielka  opowie nam przed kolacją:
Jestem Kanadyjką, przyleciałam z Kanady do Portugalii, aby przejść camino z Lizbony. Gdy wędrowałam robiłam wiele zdjęć, między innymi tego budynku, który wówczas stał pusty. Któregoś dnia, już po powrocie do domu, przeglądałam zdjęcia i znalazłam ten budynek. Nie wyglądał tak jak dziś, lecz poczułam jakby mnie przywoływał. Było w nim coś, co mnie przyciągało. Pomyślałam, że chcę go kupić. Postanowiłam odnaleźć właściciela. To był szalony plan! Ale zrobiłam to. Kupiłam nowy dom w Portugalii, sprzedałam stary dom w Kanadzie. Rzuciłam pracę, stworzyłam albergę.  I całkowicie zmieniłam swoje życie.
Gdy skończy i uśmiechnie się do nas, dostanie gromkie brawa, wszyscy będziemy poruszeni tą historią i zaskoczeni przyjęciem. Ja będę zachwycona, i Kuba także. Będziemy spoglądać na siebie i powtarzać: niesamowite, co? Niesamowite! Czyli to prawda! Wszystko można zmienić!
A ona wiecie co zrobi po tym występie? Najpierw oczywiście poda do stołu jedzenie, a potem zaprosi, żebyśmy po posiłku wzięli sobie ciasto z kredensu i lody z lodówki. A my skorzystamy z tego zaproszenia z wielką przyjemnością. Zjemy  obiad, ciasto, lody i owoce. Wszystko!
Kuchnia w alberdze 
Po obiedzie przygotowujemy się do mszy, która odbędzie się w jadalni. Siadam na końcu. I podczas całej mszy łzy płyną mi strumieniami po twarzy. Wypłakuje cały ten smutek, który narósł po drodze. Ksiądz Paweł z niepokojem odwraca wzrok, ocieram policzki wierzchem dłoni. Idę na górę i siadam na łóżku. Co mam zrobić z resztą smutku? Może sam się rozpłynie w herbacie, którą zrobił dla mnie Kuba i właśnie przyniósł z kuchni na dole, tutaj na górę? Trzymam kubek w dłoniach, a jego ciepło ogrzewa także moje serce.
W nocy jest gorąco, nie wyciągam nawet śpiwora, przykrywam się chustką, którą dostałam od Weroniki. Zapadam w płytki sen, gdy nagle słyszę jakieś głosy. Ktoś wzdycha i jęczy, pada przekleństwo, jedno, drugie, trzecie! Ktoś walczy ze swoimi demonami. Proszę Boga o siłę i odwagę dla wszystkich śpiących tu dziś pielgrzymów.
Gdy przebudzę się nad ranem przychodzi mi do głowy myśl: na camino każdy niesie nie tylko wiarę, nadzieję i miłość, ale taszczy także swój ból, swoją pustkę, cierpienie, i walczy ze swoimi demonami.  Przede wszystkim jednak zabiera w drogę swoją śmierć i podąża z nią ramię w ramię. Na drodze bowiem odbywa się coś w rodzaju unicestwienia tej części naszej istoty, która musi umrzeć, abyśmy my mogli dalej Żyć.
W radości.






czwartek, 5 lutego 2015

Seja agora



espresso i ulubione ciasteczko

Wróciłam. Na bloga i do Polski. Nie było mnie tu, bo byłam w Portugalii. Ale teraz jestem i wspominam.  Opowiem Wam dygresyjnie tę historię, bo ona jest bardzo caminowa.  Odwiedziłam miejsca, przez które wtedy przechodziłam z moją chłopacką drużyną, to było wzruszające uczucie. Wzruszające i potężne jak ocean.  Wypełniło mnie po brzegi.
Pamiętacie ostatnie zdanie w poprzednim wpisie? ”Do Ponte de Lima z pewnością jeszcze wrócę”. Byłam tam. Zrobiłam to! Odwiedziłam i inne miejsca mocy na mojej prywatnej mapie Portugalii, ale to stare portugalskie miasteczko i katedra w Porto mają dla mnie szczególne znaczenie.
A było tak:
widok sprzed Katedry
Pod katedrę w Porto biegnę jak na spotkanie z kimś bliskim. Jest ze mną Iwona moja kompanka w tej podróży, mama Kajetana.  Biegnie za mną, zna moją opowieść, wie co tam się zdarzyło. Jest ciepło, zdjęłam kurtkę, cieszę się słońcem. Podskakuję, podśpiewuję, śmieję się, wypatruję mew. Jestem tu! Jestem tu, jestem tu! – tak bije dziś moje serce.  Gdy siadam na tych samych schodach, pierwsze na co mam ochotę to wysłać smsa do Kuby – Kuba! zobacz! zobacz! gdzie jestem! Odpisuje – „to są te schody!”. Tak, to one, siadam na nich, a Iwona robi mi zdjęcia. Jestem teraz pełna entuzjazmu i radosnego oczekiwania, bo przygoda dopiero się zaczyna, ale przyjdę tu także w ostatni dzień, a właściwie noc  przed wylotem. Katedra będzie wyłaniać się z mgły i ciemności jak tajemnica, będzie padał drobny deszcz i zasłoni widok delikatną kurtyną kropel i księżycowej poświaty. Będę tam stała, a łzy spływające mi po twarzy będę tak samo ciepłe jak deszcz. Zostawię tu intencje bliskich mi osób, tych dla których pragnę szczęścia. I swoją także.  Katedra stanie się dla mnie osobowa, będzie symbolem Boga i Miłości. Stanie się tak potężna jakby łączyła w sobie siły oceanu, Bożą Miłość i ludzkie piękno. To będzie długie pożegnanie. Ale przecież … jeszcze tam wrócę.
katedra nocą w deszczu
Do Ponte de Lima jedziemy z Fernando, samochodem. Puszczamy głośno muzykę z radia i śpiewamy, Seja agora (Deolinda, posłuchajcie, warto) prawdziwa wesoła wycieczka. Jest ciepło, ale zaczyna kropić deszcz.
- Teraz już się rozpada – diagnozuje Fernando – będzie padać przez najbliższe dni. To dlatego, że opuszczasz Portugalię, Madalena – mówi, żeby mi sprawić przyjemność i uśmiecha się.  
Gdy wysiadamy w Ponte de Lima leje jak z cebra. Zakładam kurtkę przeciwdeszczową i wyruszam w kierunku mostu na Limie, kościoła i albergi. Tamte caminowe obrazy jak żywe stają mi przed oczami, ale to jest już teraz inne miejsce, obrosłe nowymi znaczeniami, wypełnione nową mocą. Przyznaję miałam wątpliwości, czy powinnam tu być tym razem, czy to czegoś nie popsuje, nie zniszczy wspomnień, nie zatrze tamtych wrażeń.
- Wtedy było wtedy, a teraz jest teraz – powiedział Doktor odpowiadając na moje rozterki – Jedź.
widok na Ponte de Lima
Miał rację. Dzięki Doktorze. Wchodzę do kościoła, dotykam obrazu św. Antoniego, staję pod drzwiami alebergi i przypominam sobie te słowa – teraz jest teraz. Tak teraz mamy tylko teraz (seja agora).  Nie warto niczego zatrzymywać na później, ani rzeczy, ani zdarzeń, ani pragnień, ani też pozwalać, aby wspomnienia usychały, niech wypełniają się barwami, świeżym miąższem i sokiem jak dorodne owoce. Niech będą żywe, bo tylko wtedy dają nam siłę.
parasolka na Limie
Chowamy się przed deszczem wewnątrz eleganckiej kawiarni, pijemy espresso i jemy moje ulubione portugalskie ciasteczka. Potem wspinamy się brukowanymi uliczkami w górę, skąd Fernando pokazuje nam widok na całą okolicę. Patrzę w dal i staję się częścią tego pejzażu i tego teraz. Moi towarzysze jakby wyczuwali nastrój, nie przeszkadzają mi ani słowem. Fernando cicho śpiewa fado. Kiedy odwracam głowę w jego stronę, mówi – Buen camino.
Ponte de Lima. Ten most
Jak nazwać trwanie w drodze? Bo to właśnie się dzieje. Kto raz wyruszył na camino …
Idę. Idę więc dalej.
Iwona i Fernando siedzą już w samochodzie. Żegnam się z tym widokiem. Na Limie, wywrócona w dół kapeluszem, pływa parasolka. Spoglądam na wodę, na most i zasnute chmurami niebo, dziś jest szaro-niebieskie.  Saudade – portugalska nostalgia i moja tęsknota za pełnią. To dla mnie bardzo osobisty i intymny widok (tak bardzo, że zastanawiałam się nawet, czy o tym napisać). Naznaczony obecnością poprzez nieobecność. A jednak szczęście jest tu i teraz. Już raz tak było. Tutaj. A teraz znowu tego doświadczam.  Otwieram swoje serce, oddaje i ufam.
Kajetan, Iwona, Mariusz, Fernando – dziękuję Wam ze tę podróż i limowe wzruszenia. Mamy tylko teraz. Seja agora.