Zanim wrócę do Polski z tego niezwykłego camino i trafię do szpitala, chcę Wam jeszcze pokazać kilka obrazów z willi w Barcelos. Oto jeden z nich z opowieści "Szłam przez las eukaliptusowy":
Pewnego dnia chora noga sprawuje się
znacznie lepiej. Boli mnie tylko, gdy mocno się na niej opieram. Postanawiam
więc wyprawić się do sadu pomarańczowego. Trochę się boję, że utknę gdzieś pośrodku
między moim pokojem a sadem, ale jeszcze bardziej obawiam się, że nigdy się tam
nie znajdę. Związuję więc mocno tenisówki, podpieram się kulą i ruszam.
Technikę chodu mam dość dziwną, bo jedną ręką przytrzymuję kulę jak należy, ale
drugą też ją trzymam, bo muszę się na czymś opierać, żeby maksymalnie odciążyć
nogę. Zanim zrobię krok długo balansuję na zepsutej nodze, żeby znaleźć punkt
oparcia, potem wyrzucam zdrową nogę do przodu i dosuwam do niej chorą. Muszę
często odpoczywać, bo wszystko mnie boli i boję się, że się przewrócę i
rozsypię w drobny mak. W połowie drogi, czyli jakieś piętnaście metrów od sadu
– wydaje mi się, że już nie dojdę, nie dam rady. Ale te pomarańcze na drzewach!
Zbieram się w sobie i posuwam dalej, chwilę odpoczywam na schodku, z którego
potem nie umiem wstać. Ale podpieram się na rękach, robię pół obrotu na
wyprostowanych nogach, podnoszę z ziemi kulę i znów mogę podążać w stronę
drzew. Największą trudność stanowi przejście z kamiennej ścieżki na grząski
grunt w sadzie. Dokonuję tego tyłem na czworakach. Potem chwytając się gałęzi
znowu wspinam na dwie nogi. Podnoszę kulę, macam nią ziemię pod nogami, zanim
zdecyduję się wesprzeć. Nie chcę znowu wpaść w dziurę. Pod drzewami leży
mnóstwo pomarańczy, idę jeszcze kawałek w głąb i podnoszę jedną z nich, ale
jest pęknięta, a miąższ jest pełen piasku. Przesuwam się dalej. Jedna
pomarańczowa pomarańcza zwisa pośród soczyście zielonych liści na wysokości
moich oczu. Sięgam po nią, szarpię i zrywam. Boże! Co za uczucie! Zerwałam pomarańczę w
pomarańczowym sadzie! Prosto z drzewa. Odgryzam kawałek skórki i obieram owoc,
wyrzucając skórę pod drzewo. Mam za plecami zachodzące słońce. A słońce jak
wielka pomarańcza. Wgryzam się w nią, sok cieknie mi po ręce. Jakbym jadła
słońce! Matko! Ale jestem szczęśliwa! W życiu mi tak pomarańcze nie smakowały.
Wracam tą samą drogą, jestem zmęczona, ale zdobyłam skarb. Znowu przeprawiam
się na czworakach przez granice sadu i ścieżki, odpoczywam na schodku, zmagam
się ze swoją niesprawnością, ale jestem taka szczęśliwa. Kilka dni później
zapiszę w swoim zeszycie, że gdyby nie ta dziura w moście i nie moja boląca
noga, nigdy nie poznałabym tego wyjątkowego smaku pomarańczy.
Później wyprawię się jeszcze raz do
sadu, ale będzie już cały objedzony przez innych smakoszy pomarańczy. Tak jak
za pierwszym razem będę w wgryzać się w owoc, ale ten będzie kwaśny jak
cytryna, a ja będę śmiać się z tego głośno stojąc pod drzewem, wiedząc, że w
moim wspomnieniu i w mojej opowieści pozostanie po nim najsłodszy i
najsoczystszy smak ze wszystkich smaków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz