Mam jeszcze
kilka dobrych wspomnień z tego
duchowego portugalskiego camino, które właściwe trwało jeszcze po powrocie do
Polski. Fernando odwiózł mnie do Santiago i wsadził do samolotu. W Barcelonie, gdzie
przesiadałam się na samolot do Pyrzowic pierwszy raz w życiu krzyczałam po
angielsku, gdy obsługa lotniska nie chciała mnie zawieźć do toalety. I tak
najpierw wylądowałam w Pyrzowicach, a potem w szpitalu. Tutaj – doktor diagnosta (wierzcie mi o niebo
lepszy od House’a, równie inteligentny, lecz nie tak złośliwy) zrobił mi usg i
rtg i okazało się, że mam zastarzałe złamanie kości udowej z przemieszczeniem!
Dlatego miałam krótszą nogę! Z tego powodu nie mogłam chodzić! Mam przed oczami
ten obraz ze wszystkimi szczegółami - doktor mówi do mnie bidulka! I sprowadza
innych doktorów, którzy natychmiast się zaczynają mną zajmować. Okazuje się, że
muszę mieć endoprotezę. Domyślacie się pewnie, że moje pytanie brzmi – Kiedy będę
mogła biegać? Pytam o to wszystkich doktorów, których spotykam, a oni
cierpliwie … nie odpowiadają na moje pytanie. Uważają, że powinnam je zdać
dopiero roku po operacji. Jednak ja znacznie wcześniej przekonam ich, że nie
tylko mogę, ale i powinnam biegać i będzie to moją najlepszą terapią. Dzięki
Wam Doktorzy! Jesteście najlepsi! Wszyscy razem i każdy z Was z osobna. Anestezjolog
podczas operacji głaszcze mnie po policzku, podczas gdy ja dzwonię zębami ze
strachu. Mój doktor diagnosta przychodzi na oddział dowiadywać się co u mnie i
jak się czuję. A ja powiem Wam – czuję się tak dobrze jak nigdy dotąd! Tak. Czuję
się wspaniale. Czy noga mnie boli? Bardzo. Rehabilitant Marcin uczy mnie
chodzić najpierw z balkonikiem, potem o kulach. Do dziś pamiętam – noga zdrowa,
noga operowana. Potem siedzę w domu i opisuję co mi się przydarzyło. Wspominam.
Teraz też przypominam sobie właściciela restauracji w Baercelos, który
posłodził mi kawę, Zbyszka, który przyjechał na rowerze, żeby ze mną
porozmawiać, Nuno, który pokazywał mi zające biegające po ogrodzie, a ja
uznałam je za swoje zwierzęta mocy i symbol mojej duchowej odnowy. I jeszcze
kolacja z senhorem Fransisco (pamiętacie wraz z Nuno zabrał mnie z albergi)
i lekcja portugalskiego, podczas której zaśmiewałam się do rozpuku:
Casa – mówił Fransisco
- Dom – odpowiadałam
- Gato – wskazując na pobocze, którym
maszerował kot.
- Kot – graliśmy w tę śmieszną
polsko-portugalską wyliczankę, choć pewnie nie zawsze słowa nam się zgadzały.
- Pojeździmy sobie trochę, czy
wracamy do domu? – zapytał nagle senhor Fransisco
- Pojeździmy – powiedziałam – a co mi
tam – choć tylko domyślałam się o co chodzi. A on śmiał się z mojej odpowiedzi
i wskazywał na moją chorą nogę.
- Do domu – mówił kiwając palcem
karcąco jak na niegrzeczną dziewczynkę. Co miało pewnie znaczyć, że powinnam
odpocząć, ale ja bym tak pojeździła tej nocy! Tak mi było przyjemnie żartować
po portugalsku! Taka się czułam nieograniczenie wolna i czule zaopiekowana. Po tamtym doświadczeniu absolutnej bezradności
w alberdze w Barcelinos, poczucie że wszyscy się mną zajmują było czymś
wspaniałym. To oddanie się i otwarcie serca przyniosło poczucie nieograniczonej
obfitości i pełni. Dziś myślę o czymś jeszcze – że to nasze najważniejsze
zadanie – dbać o siebie nawzajem.
Całkiem niedawno osoba, z którą
się spotkałam, pożegnała mnie słowami – „uważaj na siebie i cieplej się
ubieraj”. Podobały mi się te słowa i cały czas je w sobie noszę, bo wciąż dają
mi poczucie, że świat się o mnie troszczy, że jestem pod ochroną, że nie wiem
jak będzie, ale wiem, że będzie dobrze.