piątek, 13 lutego 2015

Żegnaj smutku



Przyznam się od razu, po pierwsze – myślałam o tym tekście od jakiegoś czasu i z zadowoleniem nadałam mu tytuł „Camino all inclusive”, bo na tym etapie zdarzyło się wszystko i w dodatku na bogato. A jednak będzie inaczej.  
Po drugie - zaczynam ten wpis trzeci raz. Pierwszy wstęp napisałam dwa dni wcześniej, ale zaginął w czeluściach laptopa. Drugi mi kompletnie nie wychodził, a gdy już go skończyłam, to znalazł się ten pierwszy, który jak na dzisiejszy nastrój i to co ma jeszcze zostać napisane okazał się zbyt optymistyczny.  I nie podobał mi się po prostu, coś usiłowałam tam za wszelką cenę wykreować i udowodnić, a tu nie chodzi o to, żeby udowodnić, lecz żeby odkryć i pokazać. Jak powiedział Wilhelm Rentgen – nie chodzi o wynalazek, chodzi o odkrycie. Jestem  skłonna się z nim zgodzić, bo trzeba umieć zobaczyć to, co jest, przyjąć i iść dalej. Choć czasami jest to kompletnie niezrozumiałe, a droga trudna. Innym razem znowu droga jest piękna, a i tak dopada duszę smutek. I co wtedy? Tak, tak - trzeba iść dalej, czasem nawet pod rękę ze swoimi demonami. Albo podbiec kawałek, odwrócić się pomachać i krzyknąć: żegnaj smutku!  Zdarza się także, że nie ma wyjścia trzeba mocować się z demonami. Cokolwiek by się nie zdarzyło, nie wolno zapominać o odwadze. I miłości (bo z niej cała reszta się bierze).  
 I tak właśnie było na  kolejnym etapie camino:
Dzisiaj idziemy pod górę. To dobrze, biegałam ostatnio w górach i jest mi naprawdę łatwo i lekko iść. Mimo wszystko zastanawiam się, co by było gdybym rok temu  nie złamała nogi na moście i dotarła tu z kulą. Przecież nie miałabym z tą górą absolutnie żadnych szans. Idę sama i czuję, że z każdym krokiem coraz bardziej ogrania mnie smutek. Nie umiem sprecyzować jego źródła. Nie mam pojęcia o co mi chodzi. Nurkuję więc w swoim sercu i znajduję tam sprawy z przeszłości, które muszę pożegnać. Droga to dobre miejsce, aby to zrobić. Ale wiecie jak to jest  -  ból trzyma się mocno naszych serc, trudno rozewrzeć zaciśnięte kurczowo palce. Staram się jak mogę i nic, czuje tylko niewypłakane łzy w krtani i pod powiekami. Uparcie podążam do przodu, bo to jedyne co trochę pomaga.
alberga
Docieram na szczyt pierwsza. Jest tu kapliczka, wokół której pielgrzymi pozostawiali różne rzeczy, pewnie w intencjach  przyniesionych z domu. Są tu święte obrazki, różańce, maskotki, wstążki, a nawet gumki do włosów. Ja tez coś zostawiam, niestety dziś już nie pamiętam ani co, ani w jakiej intencji.  Siadam i opieram się o pień drzewa. Czekam na resztę drużyny.  Najpierw przychodzą Wojtki i także sadowią się pod drzewami. Przyglądamy się woreczkom przypiętym do pni, do których spływa żywica. Nie wiem dlaczego ten widok mnie jeszcze bardziej przygnębia. Chłopcy też nie są w najlepszych nastrojach. Czyżby dopadł nas jakiś kryzys? Idziemy wspólnie kawałek dalej, gdzie leży kilka ogromnych kamieni, jakby przygotowanych, aby się położyć. A tuż za nimi bije źródełko czystej wody, z której obficie korzystamy, żeby się umyć i napić.
Jestem tak głęboko zanurzona w siebie, że dziś już nie pamiętam żadnych widoków rozciągających się przed nami gdy schodzimy z góry. A przecież musiały być wspaniałe. Wkrótce docieramy do prywatnej alebergi, przed hiszpańską granicą jest jeszcze tylko jedna, cztery kilometry dalej. Gdy zastanawiam się, czy tu zostaniemy, czy pójdziemy dalej, chłopcy rozsiadają się przy stoliku na podwórku. Mogę z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, że dziś już nigdzie nie pójdziemy. I rzeczywiście – mimo że jest tu bardzo drogo i mam poważne wątpliwości, czy jednak nie iść do kolejnej albergi – moja drużyna  postanawia zostać. Rzucają pieniądze na stół jakby grali w karty i po chwili jest już cała kwota potrzebna  do zapłaty. Jak tylko wykąpiemy się, a potem wszyscy pielgrzymi zasiądą przy dwóch stołach w jadalni okaże się, że to była właściwa decyzja. Warto było choćby ze względu na historię, którą właścicielka  opowie nam przed kolacją:
Jestem Kanadyjką, przyleciałam z Kanady do Portugalii, aby przejść camino z Lizbony. Gdy wędrowałam robiłam wiele zdjęć, między innymi tego budynku, który wówczas stał pusty. Któregoś dnia, już po powrocie do domu, przeglądałam zdjęcia i znalazłam ten budynek. Nie wyglądał tak jak dziś, lecz poczułam jakby mnie przywoływał. Było w nim coś, co mnie przyciągało. Pomyślałam, że chcę go kupić. Postanowiłam odnaleźć właściciela. To był szalony plan! Ale zrobiłam to. Kupiłam nowy dom w Portugalii, sprzedałam stary dom w Kanadzie. Rzuciłam pracę, stworzyłam albergę.  I całkowicie zmieniłam swoje życie.
Gdy skończy i uśmiechnie się do nas, dostanie gromkie brawa, wszyscy będziemy poruszeni tą historią i zaskoczeni przyjęciem. Ja będę zachwycona, i Kuba także. Będziemy spoglądać na siebie i powtarzać: niesamowite, co? Niesamowite! Czyli to prawda! Wszystko można zmienić!
A ona wiecie co zrobi po tym występie? Najpierw oczywiście poda do stołu jedzenie, a potem zaprosi, żebyśmy po posiłku wzięli sobie ciasto z kredensu i lody z lodówki. A my skorzystamy z tego zaproszenia z wielką przyjemnością. Zjemy  obiad, ciasto, lody i owoce. Wszystko!
Kuchnia w alberdze 
Po obiedzie przygotowujemy się do mszy, która odbędzie się w jadalni. Siadam na końcu. I podczas całej mszy łzy płyną mi strumieniami po twarzy. Wypłakuje cały ten smutek, który narósł po drodze. Ksiądz Paweł z niepokojem odwraca wzrok, ocieram policzki wierzchem dłoni. Idę na górę i siadam na łóżku. Co mam zrobić z resztą smutku? Może sam się rozpłynie w herbacie, którą zrobił dla mnie Kuba i właśnie przyniósł z kuchni na dole, tutaj na górę? Trzymam kubek w dłoniach, a jego ciepło ogrzewa także moje serce.
W nocy jest gorąco, nie wyciągam nawet śpiwora, przykrywam się chustką, którą dostałam od Weroniki. Zapadam w płytki sen, gdy nagle słyszę jakieś głosy. Ktoś wzdycha i jęczy, pada przekleństwo, jedno, drugie, trzecie! Ktoś walczy ze swoimi demonami. Proszę Boga o siłę i odwagę dla wszystkich śpiących tu dziś pielgrzymów.
Gdy przebudzę się nad ranem przychodzi mi do głowy myśl: na camino każdy niesie nie tylko wiarę, nadzieję i miłość, ale taszczy także swój ból, swoją pustkę, cierpienie, i walczy ze swoimi demonami.  Przede wszystkim jednak zabiera w drogę swoją śmierć i podąża z nią ramię w ramię. Na drodze bowiem odbywa się coś w rodzaju unicestwienia tej części naszej istoty, która musi umrzeć, abyśmy my mogli dalej Żyć.
W radości.






1 komentarz: