Dramatycznie pragnę oczyścić swoje
serce, wyrwać wszystkie drzazgi, posprzątać, usunąć zabrudzenia. Wiem, że to
boli. Ale teraz nie boję się bólu, jestem przecież już tak obolała …
Piszę jak w transie i czuję się coraz
lepiej. Boli tak samo, ale ciało się odpręża, umysł uspokaja. Zapisuję, że
chciałabym się wynieść z tej albergi, że chcę być szczęśliwa, ze chcę zrozumieć
po co tu jestem i że Miłość, po którą się wybrałam jest dla mnie bardzo ważna. Piszę
dalej i jestem wobec siebie bezwzględnie szczera, dotychczas nie przypuszczałam
nawet, że tak potrafię. Bo oto życie zafundowało mi inną opowieść niż ja sobie
wymyśliłam, więc siłuję się z nim, bo ja chcę swoją opowiadać. Ale teraz
odpuszczam, wiem już, że ona wcale nie jest moja, nie jest autentyczna, jest
zmyślona i nieprawdziwa, fałszywa po prostu. Żegnam ją i przyjmuje tę, która została
mi ofiarowana. Kreślę też drukowanymi literami swoje hasło, z którego w
ostatnim czasie byłam tak dumna:
NIE WIEM JAK BĘDZIE, ALE WIEM ŻE BĘDZIE DOBRZE
Tak. Znowu w to wierzę. Może
faktycznie mam się czegoś dowiedzieć, co mi jest potrzebne, a nie to, czego
oczekuję. Po to się tu znalazłam. Jestem gotowa, choć trochę się boję. Wszystko
co się dzieje, dzieje się dla mojego dobra, pod warunkiem, że za bardzo się nie
przeciwstawiam.
Biją portugalskie dzwony bim bom,
bim, bom. Zobacz jaki piękny świat. Chwytaj dzień. Odchylam coraz głębiej.
Chyba będę żyć – stawiam diagnozę, ale nie wypowiadam jej jeszcze głośno.
Ktoś dobija się do albergi. Wstaję,
żeby otworzyć. Kuśtykam długo w stronę drzwi, choć staram się poruszać szybko,
żeby zmęczony pielgrzym nie stał na deszczu. Otwieram mężczyźnie, pewnie koło
pięćdziesiątki. To Anglik Joe. Jest przystojny, robi wrażenie samotnego wilka.
Rozmawiamy przez chwilę, nie lituje się nade mną, za co natychmiast zyskuje
moją wdzięczność. Przykrywa moją dłoń swoją ręką, gdy mówi:
- Jest źle z twoją nogą. Nie
pójdziesz dalej.
Ściskam jego dłoń, potrzebuje dotyku
drugiego człowieka. Ale on się wyrywa jest przestraszony. Odwraca się do mnie
plecami. Zmienia koszulę i wychodzi coś zjeść. Wraca w nocy. Nie ma nawet
śpiwora, przykrywa się albergowym kocem. Przyglądam mu się w ciemnościach,
dopóki nie zasnę. Gdy budzę się rano już go nie ma, ja jednak zapamiętam go na
zawsze. Thank you, Joe.
To dzięki niemu zapisuję w zeszycie:
pora uświadomić sobie, że raczej nie pójdę już dalej, nie dojdę do Santiago.
Mam taką pielgrzymkę jaką mam. Każdy ma takie camino, jakiego potrzebuje. To
nie ty wybierasz camino, lecz camino wybiera ciebie.
Wyciągam spod łóżka mój wczorajszy
obiad. Zjadam resztki, popijam wodą mineralną i biorę leki. Coś muszę zrobić.
To, że mogę spróbować pogodzić się z sytuacją, nie znaczy, że mam siedzieć
bezczynnie. A może jak dostanę blokadę na tę nogę, to jednak uda mi się
pozbierać? Może uda mi się pokonać chociaż sześćdziesiąt kilometrów, żeby
dostać Compostelę, a resztę przejadę stopem? Znów zaczynam kombinować.
Dzwoni też Ola, proponuje mi, że
sprawdzi loty z Lizbony do Polski, bo ona wylatuje jutro, więc mogłabym się z
nią zabrać. Ale ja nie chcę, przecież wciąż próbuję jakoś się tu zorganizować.
Potem dzwoni Darek, że mogę wrócić do Porto taksówką, a stamtąd przylecieć do
Polski. Ale ja i tą trasą nie chcę wracać. I jeszcze jeden telefon – pani
konsul z polskiej ambasady, przedstawia się i pyta:
- Gdzie pani idzie?
- Do Santiago – odpowiadam
- O, to szkoda, że nie do Fatimy. Bo
to bliżej Lizbony – informuje mnie – może wtedy jakoś by się dało pani pomóc.
Ja milczę, a ona pyta dalej:
- A może ukradziono pani dokumenty?
- Nie, wszystkie dokumenty mam przy
sobie – niestety musze ją zawieść.
- Hymm, to szkoda, w takim razie nie
możemy pani pomóc – mówi – gdyby chociaż zgubiła pani dokumenty – mówi z żalem
w głosie.
Rozłącza się, ale potem przysyła
jeszcze smsem alarmowy numer telefonu do ambasady. Pewnie na wypadek, gdybym
zgubiła dokumenty.
Niestety rzecz polega na tym, że ja
nie chcę wracać. Jeśli wrócę, to złamie moje serce. Będę pokonana. A ja
wyruszyłam po to, żeby być szczęśliwsza. Nie mogę teraz wrócić. Wiem, że
wszyscy, którzy poszukują możliwości powrotu dla mnie, działają z dobrą
intencją. Dobrą, ale nie właściwą. Z całego serca pragnę tu zostać, jestem
gotowa otworzyć się na to, co się wydarzy. Wiem jak to brzmi, ale ja naprawdę
kocham Portugalię. Kto potrafi, niech mi uwierzy.
Przechodzę w tej alberdze już trzecią
zmianę. Teraz przybywają dwie Włoszki na rowerach. Wyglądają jak zmokłe kury.
Na zewnątrz wciąż leje, jakby nastała pora deszczowa. Gdy idę, nie – gdy usiłuję przemieścić się do
toalety wzdychają „o mamma Mia!” aby zilustrować moje wysiłki. Zaraz za nimi
pojawiają się młodzi mężczyźni, też Włosi. Idą pod prysznic, a potem kładą się
w samych slipkach na łóżkach i rozmawiają szeptem. Nie wiem czemu, przecież
widzą, że nie śpię, cały czas piszę. Jestem zadowolona, że mnie nie zagadują.
Nie muszę nawet udawać, że jestem zajęta swoimi sprawami, dla nich jestem po
prostu niewidoczna. Wyglądam okropnie jak golum. Wiem o tym. Ale jeszcze mi to
nie doskwiera. Teraz usiłuję zadbać o stan mojej duszy. Zapisuję wszystko, co
mi przychodzi do głowy i nagle wydaje mi się, ze wiem po co była ta dziura –
żebym wiedziała, że znowu upadłam, że wpadłam w stary tor myślenia: ja Magda,
tak boleśnie doświadczona przez życie, ale i to przejdę! Ach! Jaka jestem
mądra, choć nieszczęśliwa! świat mnie kopie, lecz ja daję sobie radę!
Tylko, że to nieprawda! Popadłam w
grzech pychy. Życie jest cudowne, pełne obfitości i Miłości. A ja czasami
ślepnę! Oślepłam i wpadłam w dziurę! Doświadczam bezinteresownej pomocy wielu
ludzi, potężnego wsparcia, modlitwy. W nocy była Elsa, obudziła mnie i głaskała
po włosach. Jak wspaniały był jej dotyk, delikatny i mocny i pełen miłości.
Potem poszła po lód do strażaków. Choć powstrzymywałam ją, że przecież może
przynieść rano, ona chciała mi pomóc już, natychmiast. Potem, gdy już poszła, okładałam
lodem nogę, mimo że nie cierpię tego uczucia chłodu w miejscu gdzie mnie boli.
Bo z miłości człowiek robi różne rzeczy, nawet takie jakich by się po sobie nie
spodziewał. Bo Miłość jest jak Droga zawsze ta sama, lecz dla każdego inna.
Postanawiam poprosić Elsę, aby poszła
ze mną do prywatnego gabinetu lekarskiego i zapłacę za tę blokadę
przeciwbólową. Gdy następnego dnia Elsa
przychodzi z obiadem, z pewną trudnością wyrażam swoja prośbę, nie mam pojęcia
jak jest ta blokada po angielsku. Ale Elsa ma już swój plan. Przemawia do mnie
jak do dziecka, dba o to, żebym się nie bała, że zostanę opuszczona, za każdym
razem mnie informuje, gdzie idzie i kiedy wróci. Teraz mówi mi, że przyjedzie
za godzinę. I rzeczywiście po południu ktoś dobija się do drzwi. Idę otworzyć,
przy samych drzwiach, za którymi stoi Elsa z Luisem, potykam się o swoją kulę i
prawie przewracam. Znowu czuję ten dojmujący wstyd. Teraz mniej więcej wiem
dlaczego, a właściwie nie, przeczuwam, ale jeszcze sobie tego nie uświadamiam –
Luis jest mężczyzną, chciałabym, żeby widział we mnie kobietę, a nie kupkę
nieszczęścia. Zwróciłam na niego uwagę już w czerwcu. Przyglądałam mu się
podczas wieczoru fado. Miał w oczach jakąś tęsknotę, tajemnicę, nietypową dla
pogodnych Portugalczyków. Żałowałam wtedy, że nie chciał ze mną zatańczyć.
Teraz widzi mnie w takim stanie. Ale to uczucie trwa krótko, bo Luis łapie mnie
mocno powyżej pasa, na wysokości żeber przytrzymuje mnie dłońmi. Jest silny i
bezpieczny, nie wkładam żadnego wysiłku w to, żeby iść, dzięki niemu po prostu
sunę w powietrzu. Luis podnosi mnie i wkłada do samochodu, sadza na miejsce i
przypina pasem.
- Jedziemy do fizjoterapeuty do
Barcelos – komenderuje Elsa.