niedziela, 4 stycznia 2015

Punkt zero, czyli chwal dzień przed zachodem słońca



W ostatnim czasie wiele się  wydarzyło, co dnia właściwie znajdowałam się w takim punkcie, który mogę nazwać granicznym - jak słupek z oznaczeniem odległości na trasie camino. Trudno mi się było zebrać do pisania, spojrzeć wstecz, bo wciąż miałam w głowie aktualne wydarzenia, które w pewien znaczący sposób na samym początku roku kończą pewne sprawy. Ale wzięłam mój caminowy dziennik, aby przypomnieć sobie tamte chwile i … stało się - powróciłam na Drogę. Wyszliśmy z klasztoru, a dalej było tak:
Wchodzimy na tę część trasy, która jest dla mnie szczególnie istotna – to właśnie tutaj, tuż przed Sao Pedro de Rates kula wpadła w dziurę w moście. Jestem teraz niespokojna i rozdrażniona. Boję się, że znów się coś zdarzy. Idę przodem. Proszę Kubę, żeby wyciągnął mi z plecaka różaniec. Robię to dość demonstracyjnie – niech wszyscy wiedzą, że odmawiam różaniec, nie chcę, żeby ktoś mi przeszkadzał. Ale Kuba idzie kilka kroków za mną. Mam poczucie, że mnie asekuruje, to taka duchowa asekuracja. Skąd u tego chłopaka tyle empatii?! Potem Wiesiu podchodzi do mnie i pyta, co się dzieje. Odpowiadam, że będziemy przechodzić w miejscu, w którym złamałam nogę.
- Nie martw się Magda – mówi mój ksiądz – obmodlimy to miejsce.
A gdy kończę odmawiać różaniec, Kuba podchodzi do mnie i idziemy już razem. Znowu opowiada mi o zawodach i rowerach. Lubię te opowieści, lubię jego zapał, inteligencję i poczucie humoru. I jego dobroć.  Jeśli Kuba czyta mój blog, wkurzy się, nie znosi, żeby go chwalić. A ja bardzo to lubię, zarówno chwalić innych, jak i być chwalona. Ostatnio rozmawiałam na temat chwalenia z  Tatą Kuby i nie powiedziałam mu tego wtedy, ale myślę, że z chwaleniem to jest tak jak z głaskaniem kota, sprawia przyjemność i głaszczącemu i głaskanemu. Gdyby to ode mnie zależało zmieniłabym przysłowie na chwal dzień przed zachodem słońca, chwal dzień od rana do wieczora, a jak się przebudzisz to i w nocy.
No, ale teraz  idziemy sobie, robi się coraz goręcej, rozmawiamy, Kuba żartuje. Przechodzimy przez most, gdzieś tam pojawia się w mojej głowie pytanie, czy to ten, czy nie ten, ale idziemy dalej … idziemy dalej i nagle ja już nie rozpoznaję drogi! Przeszliśmy punkt zero! Przeszliśmy i nic się nie stało! Ja nawet go tak do końca nie poznałam! Zaraz wejdziemy do miasteczka, więc czekamy na resztę drużyny, a ze mnie spływa całe napięcie, niepokój i strach. Czuję się jakby mi ktoś powyjmował kamienie z plecaka.  Jest mi tak lekko, że mogę biec i pobiegnę wraz z młodym Wojtkiem drogą do Barcelos. Tak, dostanę skrzydeł, gdy Wojtek wyciągnie kamerę i przedstawi mnie:
- To jest Magda – i skieruje kamerę w moją stronę, a ja pomacham jak to się zwykle robi na tego rodzaju filmach.
A wtedy Wojtek powie:
- Adoptowaliśmy Magdę w Porto, a właściwie Magda adoptowała nas, bo jest od nas lepsza! Idzie jak nikt!
Uznam to za drugie pasowanie. I za deklarację, że teraz już przynależymy do siebie. Za chwilę zaczniemy biec, ja i Wojtek i będziemy krzyczeć do kamery: jesteśmy liderami!!! Jesteśmy liderami!!! I śmiać się w głos. Wbiegniemy tak do Barcelos. Mojego Barcelos. Ale zanim się tam znajdziemy, najpierw,  na początku sierpnia, będziemy śpiewać kolędy w pustym kościele w Sao Pedro de Rates, potem rozsiądziemy się na trawniku zajadając  się melonami i arbuzami, których sok będzie nam ściekał między palcami. Zjemy jeszcze czekoladę i żelki. A na koniec będziemy leżeć i poprzez liście drzew patrzeć w niebo. 
Kiedy idziemy dalej, wcale nie czuję zmęczenia, jest mi tylko bardzo przyjemnie. To jest najdłuższa trasa na naszym camino, około 40 kilometrów. Po drodze spotkamy jeszcze psa przywiązanego do drzewa i ja, Michał i Paweł, uwolnimy go odcinając linkę za pomocą komandoskiego noża Michała. To zdarzenie stanowi pewien dysonans wobec mojej opinii o Portugalczykach i Portugalii i zapomniałbym o nim, gdyby nie to, że zapisałam go w dzienniku i teraz mogę tu przywołać.
Nie zapisałam jednak dwóch innych rzeczy, ponieważ ja i Kuba  przyznaliśmy się do nich dopiero teraz, w drugi dzień świąt (o którym pisałam w poprzednim poście). Pod koniec tego dnia spieszymy się już bardzo mocno, jest późno, przeszliśmy dwa etapy, a w albergach przyjmują pielgrzymów do dwudziestej drugiej. Kuba szedł pierwszy, ja idę za nim. Tuż przed albergą jest spory podbieg. Zaczynam wbiegać na wzniesienie (z plecakiem łatwiej się wbiega niż wchodzi) tuż przed szczytem, potykam się i upadam.  Ale natychmiast podnoszę się do pionu. Wygląda to jak na kreskówkach, wyobraźcie sobie  – z leżenia na ..hymm twarzy od razu do pionu. Odwracam się szybko, czy chłopcy widzieli, co się stało.  A kiedy nie widzę za sobą nikogo, biegnę dalej.
Kuba tego wieczoru organizuje nam wszystkim pokój w alberdze. Powiem Wam, że gdyby nie on, to pewnie spalibyśmy na dworze. Ale Kuba znalazł miejsce w hostelu dla dziewczyny, którą potrącił samochód i chociaż na szczęście nic jej się nie stało, zajmowała wraz z siostrą całą siedmioosobową salę, która w sam raz nadawała się dla nas. 

Natomiast po moim wyznaniu o upadku, Kuba przyznał się, że tej nocy miał udar słoneczny, nastawiał budzik co godzinę i zażywał lekarstwa, ale wcześniej zadbał o nas wszystkich i o wiesiowe boloki.
Przed snem odmawiamy jeszcze brewiarz, w dwóch grupach na dwa głosy. Czytam te modlitwy z księżowskiego brewiarza i czuję się tak kapłańsko i tak blisko Boga, że muska mnie Jego oddech i gdybym szybko odwróciła głowę, to z pewnością zobaczyłabym, że siedzi tu w alberdze, na piętrowym łóżku razem z nami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz