piątek, 15 sierpnia 2014

Dzień dobry Brago!



Uwielbiam latać. Latanie jest niesamowitą ekspresją. Start. I to wyjątkowe uczucie wznoszenia się, radości, oczekiwania - energia! ruch! siła! moc! A potem błogi spokój w chmurach, w białym delikatnym puchu, spokojny szum powietrza - wtedy zasypiam. Tak też się stało po drodze do Frankfurtu, gdzie miałyśmy przesiadkę do Porto. Tam też pokochałam lotniska, bo w nich ujawnia się cała różnorodność i obfitość świata. Przemierzają je ludzie różnych ras, narodowości, profesji, wyznań, o różnych światopoglądach i zamiłowaniach. Lubię im się przyglądać i wyobrażać sobie, gdzie i po co podróżują. Ale najfajniejsze jest to, że ja do nich też należę, jestem jedną z nich. Lubię to poczucie niezależności i wolności, które towarzyszy mi na lotnisku, to oczekiwanie na niewiadome, które po prostu wisi w powietrzu, a równocześnie wielkiej wspólnoty wszystkich będących właśnie w podróży. Lotniska są jak wielkie portale, przez które można teleportować się do innych światów - wystarczy kupić bilet. Słyszycie ten oddech nowej przygody, która drzemie przed waszą bramką?

W samolocie do Porto także spałam. Nigdzie się tak dobrze nie wyśpię jak w samolocie, no może w alberdze, ale o tym później.
W Porto przywitał nas Fernando - Portugalczyk, który będzie naszym opiekunem przez następny tydzień. Spotkam go jeszcze później i wtedy też potwierdzi się moje pierwsze wrażenie, że to niesamowicie serdeczny i troskliwy człowiek. Wtedy, w czerwcu Fernando zawiózł nas do hotelu w Bradze - najpiękniejszego miasta, jakie w życiu widziałam. Potem najpiękniejszym miastem jakie w życiu widziałam okaże się jeszcze Porto, Barcelos, Lizbona, Ponte de Lima i kilka innych portugalskich miast. Nasz hotel to był skrajny luksus - piękne pokoje ze wspaniałymi łazienkami, wygodne łóżka, pyszne śniadanie. Byłyśmy tak zaopiekowane jak nigdy w życiu, Fernando woził nas nad ocean i nad lagunę, do muzeów i do kościołów, na obiad, deser i kolację. Wspaniale! Słuchałyśmy fado i tańczyły pod palmami, jadły ośmiornicę, piły espresso i sangrię. Życie było piękne! Otwierałam rano okiennice i wołałam Dzień dobry Brago! A w oddali biły dzwony kościołów. A wiecie jak biją dzwony portugalskich kościołów? "łap dzień, bierz chwilę" - wołają. Byłam po prostu szczęśliwa - łyk kawy na języku - cud! bieg nad oceanem - cud! łzy w kościele Bom Jesus do Monte - cud! Braga to miasto zabytek, pełna jest średniowiecznych kościołów, rzymskich dróg, starych kamienic, gdzie nie stąpniesz tam historia. A 23 czerwca jest w tym mieście wielkim świętem, ponieważ św. Jan jest patronem Bragi. Przez ulice maszerują wtedy grupy bębniarzy, którzy uderzają w ogromne bębny, a pot spływa im po skroniach; idą tancerze w ludowych strojach, którzy tańcząc stukają obcasami; ludzie wylegają na ulicę i uderzają się w głowę plastikowymi młoteczkami, bo takie uderzenie przynosi szczęście i pomyślność.

Kupiłam taki młoteczek, ale nie potrafiłam nikogo uderzyć - przecież to strasznie głupie walić młotkiem obcego człowieka na ulicy! Chciałam i nie mogłam. Aż nagle pach! Poczułam, że ktoś zdzielił mnie w głowę. Podskoczyłam, zamachnęłam się i ze śmiechem oddałam temu, kto akurat koło mnie przechodził. Potem już podbiegałam do ludzi waliłam ich młotkiem po głowie i byłam uderzana, śmiałam się, piszczałam, pokrzykiwałam - bawiłam się na wielkim portugalskim święcie św. Jana. Byłam tak oszałamiająco szczęśliwa, że postanowiłam tu wrócić. Nocami przebierałam się w biegowe ciuchy i biegałam, czułam się całkowicie bezpieczna i całkowicie u siebie - to uczucie już nigdy i w żadnych okolicznościach w Portugalii mnie nie opuści. A okoliczności będą takie, że można by się było bać jak cholera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz