wyschłe pola po drodze |
Nic nie wskazywało, że to będzie trudny dzień. Czasami wyłuskujemy
z rzeczywistości znaki, które opatrujemy czarną wstążką zagrożenia,
przygotowując się na to, co ma nadejść, chcielibyśmy, aby nam ta magiczna
czynność dodała czujności i sił. A gdy nieprzygotowani staniemy przed
trudnościami, szeroko ze zdumienia otwieramy oczy i mamy ochotę osunąć się na
ziemię jak szmaciana kukiełka i utopić w potoku własnych łez. Albo też
ciągnięci siłą rozpędu, brniemy naprzód ku swojemu nieopisanemu zdumieniu, że
możemy w ogóle się poruszać. U celu zaś
czeka zwykle nagroda w postaci odzyskania sił.
Idziemy w kierunku Castro Verde. Myślę dziś o tym, że w
ludziach, których spotkamy w życiu, zostawiamy jakiś ślad. Oby to był kwiat, a
nie cierń. Tak sobie metaforyzuję, bo jeszcze czuję poranną energię. Krajobraz to
teraz wyschłe pola, które budzą niepokój, jakiś nieokreślony lęk. Trawy na
poboczu są bardzo ostre i kaleczą łydki, nie ma jak usiąść, żeby odpocząć. Jestem
coraz bardziej zmęczona, kręci mi się w głowie, czasami wydaje mi się, że
zasypiam idąc. Na nogach mam obrzęki, zadrapania od tych kłujących traw i piekący
rumień od gorącego asfaltu. Naciągam skarpety najwyżej jak się da. Z każdym
krokiem nogi bolą mnie coraz bardziej od palców aż do samej endoprotezy. Uporczywe
słońce nie daje wytchnienia, marzę o białej bluzce z długim rękawem, żeby się
ochronić. Za chwilę nie będę już o tym myśleć, bo zabraknie mi wody. Dziś jest
niedziela to najgorszy dzień na pielgrzymowanie, sklepy pozamykane, nic nie
można kupić. Usta mam białe i spierzchnięte. Rozglądam się za jakimś kranikiem
przydrożnym, ale nie ma nic. Pocieszam się, że ta droga prowadzi do Aljustrel i
prędzej czy później przecież tam dojdę. Martwię
się o Dob, dzwonię, ale nie odbiera.
Widzę jakieś zabudowania w oddali, jest więc nadzieja na
wodę. O, jakże rozumiem teraz co znaczy woda żywa! Jak bardzo jestem
spragniona! Oblizuję wargi, ale są całkowicie suche i i dotyk języka podrażnia
i sprawia ból. Chcę pić! Boże! Chcę pić! Choć odrobinę!
Idę jak kaczka rozkładając stopy na boki. Nigdy jeszcze tak
się nie czułam. Podtrzymuję plecak rękami, bo tak strasznie mi ciąży. W głowie mam jednocześnie dwie myśli, dwie myśli nakładające
się na siebie – „ja nie dojdę” oraz „muszę dojść”. Człapię noga za nogą jakbym
poruszała się w gorącej smole. Składam św. Jakubowi obietnicę JEŚLI DOTRĘ DO
SANTIAGO, BĘDĘ PROPAGOWAĆ SZLAK NA CAŁYM ŚWIECIE. Urywaną modlitwą przesuwam w
dłoni koraliki różańca. Chcę pić …
owce stoją nieruchomo w mizernym cieniu drzew |
Nagle dostrzegam znak, że niedaleko jest stacja benzynowa. Już
czuję na języku smak zimnej coca-coli… Ale, gdy dochodzę tam, okazuje się, że
stacja jest zamknięta. Muszę iść dalej, wyciągam z plecaka pustą butelkę i
postanawiam wejść do pierwszego domu i poprosić o wodę. Ale tu nie ma żadnych
domów. Muszę iść. Na rondzie skręcam w prawo, mimo że droga do Aljustrel wiedzie
prosto, bo wydaje mi się, że widzę wystawione na chodnik stoliki. To może być restauracja!
I rzeczywiście jest. Zamknięta na cztery spusty. Siadam przy stoliku, ściągam plecak
i zastanawiam się, co zrobić. I wtedy do stolika obok podchodzi niska, pulchna
kobieta w różowej sukience, w kapciach i z telefonem w ręku. Wygląda tak dziwacznie, że nie jestem pewna, czy to rzeczywistość, czy zwidy. Mówię, że potrzebuję
wody, lecz ona tylko kręci głową wprawiając w ruch ciemne loki, które teraz
zakrywają jej policzki:
- Zamknięte – mówi wskazując wyciągniętą ręką na drzwi – fechado
– uśmiecha się niepewnie i robi gest jakby chciała wrócić do wirtualnej rozmowy
na swoim smartfonie, ale nie pozwalam jej na to.
- Wiem – mówię szybko – proszę, niech Pani da mi wody!
Bardzo chce mi się pić!
Kobieta bierze ode mnie butelkę i odchodzi. Po chwili
wyłania się zza rogu z moją małą napełnioną butelką i drugą wielką butlą pełną
zmrożonej wody mineralnej.
Dziękuję jej i obiecuję modlitwę. Przytulamy się i
ruszam dalej drogą w kierunku miasta. Nie ujdę nawet ośmiuset metrów, gdy okaże
się, że jest tu druga, otwarta stacja benzynowa pełna lodówek z najróżniejszymi
napojami. Zatrzymuję się na chwilę … gdyby to człowiek wiedział, co będzie za zakrętem – myślę sobie i idę dalej. Do strażaków. Bombeiros. Zamierzam ich
poprosić o nocleg.
W dyżurce wita mnie młody strażak, a gdy wyłuszczam, o co
chodzi, prowadzi mnie od razu do pokoju, w którym będę dziś spała. Są tu dwa
łóżka, jedno ogromne łoże i pojedynczy tapczan. Kiedy Dob już tu dotrze, to
królewskie przydzieli mnie jako nagrodę za znalezienie noclegu. I będzie to
także chyba trochę takie załagodzenie napięć z całego dnia.
sypialnia w Aljustrel |
Dzisiaj jest też ciężki dzień w naszej wzajemnej relacji. Mam
pretensję do Dob, że nie informuje mnie, co się z nią dzieje. Nie wiem, czy powinnam
po nią wracać, czy zostać na miejscu. W końcu decyduję się podejść na rogatki
miasta i tam zaczekać. Dob jest jakieś osiem kilometrów od celu i boję się, że
te dodatkowe 16 kilometrów byłby już dla mnie nie do przejścia.
Gdy opisuję teraz te zdarzenia i patrzę na nie z perspektywy
czasu, wiem, że ten dzień był dniem przełomowym. Nie tylko ze względu na ten
wielki fizyczny wysiłek, ale i podjętą wówczas decyzję. Wtedy zdarzyło się coś
jeszcze: Dob kupiła dla mnie czekoladę i włożyła do mojej torebki. Nie
uszczknęłam z niej ani kawałka i zapomniałam, że w ogóle ją mam. A tabliczka
zmieniła się w czekoladę na gorąco, zagarniając wszystko w swoje słodkie wnętrze,
w tym także ładowarkę do telefonu.
Tego popołudnia stanęłam przed decyzją, co zrobię jeśli zostanę
bez smartfona i jeśli Dob zrezygnuje lub pójdzie inną drogą. I odpowiedziałam
sobie, że ja pójdę dalej.
Po prostu, podjęłam postanowienie, żeby dalej iść.