Mój credencial 2014 |
Zanim zacznę tę
opowieść, mam dla Was kilka słów wyjaśnienia. Po pierwsze ten tekst będzie
bardzo długi, z pewnością dłuższy niż zwykle. Po drugie – nie mam ani jednego zdjęcia
sprzed katedry w Santiago. Nie zrobiłam takiego zdjęcia, nie umiałam, nie
chciałam, nie potrafiłam …
Tak sobie
ostatnio myślałam, że są rzeczy, których nie powinno się ani pokazywać, ani
opisywać, trzeba je przeżyć. Poczuć. Dla mnie tym było właśnie przybycie do
grobu Świętego Jakuba.
A było tak:
Ostatni nocleg
przed Santiago spędzamy w nowiutkiej i prawie pustej alberdze, gdzie mamy dla
siebie całe piętro. A ja dodatkowo – jako jedyna dziewczyna w drużynie mogę
sama dysponować całą łazienką. Mam niewiele notatek z tego dnia w dzienniku,
jakbym spieszyła się już do kolejnego, ale pamiętam, że długo jedliśmy kolację
w pobliskiej restauracji, że potem, przed snem zaśmiewaliśmy się z wiesiowych
opowieści i że następnego ranka do Santiago wyruszyliśmy tak wcześnie, że jeszcze
było ciemno.
Idziemy gęsiego,
świecimy telefonami pod nogi albo w poszukiwaniu żółtych strzałek. Tym razem
maszerujemy całą drużyną i chyba wszyscy czujemy się podobnie, bo to właśnie dzisiaj
się zdarzy - towarzyszy nam radosne oczekiwanie, podekscytowanie i taka maleńka
szczypta niepewności, która podkreśla smak jak chili w czekoladzie. Kiedy robi
się całkiem jasno, rozdzielamy się. Jak już możecie się domyślać – idę częściowo
sama, a częściowo z Kubą. Nie pamiętam zbyt dobrze całej drogi (nie mam też
zapisków w dzienniku), ale to, co mam teraz przed oczami bardzo mnie wzrusza i
najchętniej odłożyłabym laptop, położyła się i obejrzała ten film, który wyświetla
się w mojej głowie.
Oto wchodzimy z
Kubą na przedmieścia Santiago. Kuba zauważa drogowskaz do kościoła Marii
Magdaleny, przez chwilę mam nadzieję, że tam pójdziemy, ale chyba jest zbyt
daleko poza szlakiem i nie zdecydujemy się na to. Zaraz potem przechodzimy koło
centrum handlowego. Wchodzimy tam z kilku powodów, po pierwsze – toalety, po
drugie – Kuba wpada na pomysł, żeby kupić szampana, którego otworzymy na Praza das Praterias przy fontannie. Ja mam
ochotę kupić sobie jeszcze kosmetyki, puder, cienie do oczu, błyszczyk do ust,
żeby u Jakuba dobrze się prezentować, ale widząc ceny w euro, rezygnuję. Mam nadzieję,
że Jakub przyjmie mnie taką jaką jestem, z marszu. Kuba pakuje butelkę do
plecaka i idziemy dalej. Dochodzimy do mostu położonego na wzgórzu, z którego
widać panoramę Santiago i oczywiście katedrę. Patrzymy w jej stronę z dziwnym
uczuciem radości, spełnienia i nostalgii, że to przemija …
Postanawiamy poczekać tu na resztę drużyny. Jest
piękna pogoda, ciepło, ale nie upalnie, przed nami, nie tyle wspaniały, co
ważny widok. Siedzę sobie obok człowieka, który towarzyszył mi w bardzo
istotnej części mojego życia. Mam sporo różnych uczuć w sercu, więc czasem
milczymy. Po tej całej drodze wiecie już, że z Kubą dobrze mi się rozmawia, ale
także świetnie mi się z nim milczy. Milczymy sobie siedząc na moście, a ja
myślę o tym, że jest już tak blisko do katedry, że gdybym teraz złamała nogę,
to mogłabym się nawet doczołgać. Kuba śmieje się z tego i od czasu do czasu
przerywamy milczenie rozmową jak to mieliśmy w zwyczaju przez wszystkie minione
dni wędrówki. Teraz przypominając sobie ten moment, myślę, że jest tak wielka łagodność
w tym obrazie, że świetnie mógłby służyć jako miejsce odpoczynku dla serca, gdy
zmęczone jest zamętem i natłokiem zdarzeń.
W końcu pojawia się reszta drużyny i ruszamy
dalej. Idziemy ulicami Santiago, na których z każdym krokiem jest coraz więcej
pielgrzymów. Przechodzimy koło szpitala, gdzie ponoć pielgrzymi mogą leczyć się
za darmo. Cieszę się, że nie muszę z tego korzystać. Idziemy dalej, wciąż mam
uczucie, że jesteśmy tuż, tuż i zaraz, zaraz stanę przed Jakubem. Wiecie jak
się czuję? Jak zakochana. Kłębowisko różnych uczuć, wrażeń, emocji, jak w sonecie
Szekspira radość ze smutkiem biegną …
W końcu stajemy u drzwi. Nie wpuszczają nas
z plecakami, siadamy na schodach. Czuję tak potworne zmęczenie, że wydaje mi
się, że nie zrobię już ani jednego kroku, że nie jestem w stanie w ogóle się ruszyć.
Ale, gdy Michał wydaje komendę, że dzielimy się na grupy i jedna wchodzi do
środka, a druga zostaje z plecakami natychmiast odzyskuję wigor. Wchodzimy.
Nie pamiętam wnętrza katedry z tego dnia. Pamiętam
wrażenie. I profil Kuby, klęczącego obok mnie. Klęczymy przy filarze, po
prawej stronie nawy głównej, trzymam w rękach kopertę z intencjami. Nie myślę,
nie modlę się, jestem. Płyną łzy. Niech sobie płyną, nie wycieram ich. Kuba spogląda
na mnie, wstaje, dotyka mojego ramienia, takim wzruszającym gestem, trochę
jakby mnie obejmował, a trochę jakby poklepywał po ramieniu. Wtedy szybko
dziękuję Jakubowi, że tu doszłam, że przyniosłam intencje i za Kubę i całą
chłopacką drużynę.
Podnoszę się z klęczek i podążam za Kubą do
kaplicy. Tutaj dopiero zaczynam się modlić. I opowiadam całą Drogę od mojej pierwszej wyprawy z
poprzedniego roku, a potem proszę w intencjach, które niosłam, choć w
większości przypadków nie znam ich treści. Kiedy siadam w ławce podchodzi do
mnie Wiesiu i oferuje się zaprowadzić mnie do grobu św. Jakuba, abym tam mogła
wrzucić swoje intencje, bo widział, że inni pielgrzymi tak robią. Schodzimy w
dół i tam staję w kolejce przed kratą, w końcu wrzucam kopertę z intencjami. I znów
czuję to samo – radość, spełnienie i smutek jednocześnie.
Teraz idziemy po Compostelę – nasze świadectwo
dojścia do Santiago. Stoimy w długiej kolejce, mamy dużo czasu, więc sobie
rozmawiamy, żartujemy, teraz zdecydowanie dominuje uczucie radości. W pewnym
momencie Michał pyta:
- Magda, czy my wyglądamy na księży?
- Paweł tak, Wiesiu raczej też, ale Ty nie –
odpowiadam.
- To źle – martwi się Michał – powinienem
wyglądać
- Nie skończyłam – dodaję szybko – Ty wyglądasz
na wojownika Jezusa.
- No to teraz mi powiedziałaś! – cieszy się.
I ja też się cieszę, bo to szczera prawda,
choć miałam ochotę powiedzieć, że wygląda na komandosa Jezusa, ale bałam się,
że nie wypada.
W końcu wszyscy otrzymujemy nasze compostele
i kupujemy jeszcze tuby, żeby nam się świadectwa nie pogniotły. Pozwólcie, że
przerwę na chwilkę to pisanie i pójdę odnaleźć swoją, bo od powrotu nie miałam
jej w ręku.
Ogromnie wzruszające. Oprócz Composteli, mam
tu także mój credencial (który chyba nawet więcej dla mnie znaczy) i jeszcze
coś – prezent, który w Santiago dostałam od mojej chłopackiej drużyny – niebieskie
kolczyki i zawieszkę w kształcie muszli! Jakie cudowne może być życie! Chłopaki,
dziękuję!
Potem dzieją się rzeczy, których nie
potrafię już usystematyzować chronologicznie, ale kolejność zdarzeń przestaje
tu mieć znaczenie. Ważne jest to, co się stało.
Jemy małże św. Jakuba podane w muszlach.
W sklepie z pamiątkami kupuję mnóstwo różańców.
Wręczam różańce chłopakom i wyznaję, że jeśli
dotychczas myślałam coś złego o mężczyznach, to nie miałam racji, oni dowiedli,
że mężczyźni są świetni.
I ostatnie moje ulubione wspomnienie. Opowiadałam
Ci to już Doktorze, chyba nawet ze dwa razy, prawda? Polska alberga w Santiago.
Kuba i ja dostajemy jeden pokój. Wyrzucamy z plecaków na łóżka nasze rzeczy. Dziś
nie mam pojęcia po co, ale robimy tak piękny bałagan, że natychmiast dokonuję
dokumentacji fotograficznej. Zupełnie tak samo jak na wyjazdach biegowych z
Kajetanem. A potem wykładamy się każde
na swoim łóżku i rozmawiamy o miłości. Nie słyszymy nawet smsa, z informacją że
mamy stawić się na kolacji, tylko leżymy i rozmawiamy. Kołyszemy się w hamakach splecionych ze słów i
uczuć, zapominamy o czasie i bożym świecie i sobie tak w tej naszej przestrzeni
odpoczywamy po wspólnym wędrowaniu. Roztrząsamy tę miłość jakbyśmy wszystkie
rozumy pozjadali, bo po prostu jeszcze nie wiemy, że mało wiemy …
Dla mnie ta niezwykła podróż rok wcześniej zaczęła
się od miłości, na miłości też widać musi się skończyć. Dla przypomnienia – nie
dość, że poróżniłam się z Kajetanem w sprawie miłości, to jeszcze wówczas
wyruszyłam w intencji miłości. Teraz siedzimy tu w bałaganie, odprężeni, bo
jesteśmy u celu i rozprawiamy o miłości, która ma spiąć to wszystko - początek
i koniec – piękną ozdobną klamrą.
Lecz miłość jest nie do ogarnięcia i nie do
opowiedzenia, po części bowiem tylko poznajemy, lecz kochać możemy już inaczej.
Możemy poczuć tę Miłość i uczyć się w niej pozostawać, nawet, gdy wydaje się,
że nic przed nami nie ma. W niej trwać, w niej się poruszać i w niej
odpoczywać, z niej czerpać siłę, żeby iść dalej. Nie trzeba niczego szukać, ani
za niczym gonić, ani planować, czy też stwarzać sposobności. Moje camino
nauczyło mnie tego, że Miłość sama cię znajdzie. Tylko otwórz serce i Żyj.
*Dziękuję wszystkim, którzy dobrnęli do
końca. Wiem, że to był spory podbieg/podjazd.
**Gdy pisałam ten tekst nieustannie w
myślach i sercu towarzyszyli mi Małgorzata i Finn, Mariusz, Kuba i Kajetan. Wam
chciałabym ten fragment ofiarować.
***Tytuł tego tekstu „Chodziło o miłość” to także
tytuł książki Roberta Rienta, która
również wiąże się z Portugalią. Otóż kiedy opowiadałam Milenie, naszej
tłumaczce, podczas mojego pierwszego pobytu w Portugalii o książkach, które
napisałam, ona zrewanżowała mi się opowieścią o swoim znajomym Robercie i jego
książce. Ja jej jeszcze nie przeczytałam, ale obiecuję to zrobić i Was o tym
powiadomić.